piątek, 28 lutego 2014

Być racjonalną

Wszystko było dobrze, póki nie zadzwonił dzwonek na ostatnią lekcje. Znienawidzona przeze mnie religia, najgorszy przedmiot w całym długim planie lekcji. Już sto razy bardziej wolałabym mieć cały tydzień matematyki albo chemii, żeby tylko wybawiło mnie to od chodzenia na religię dożywotnie. Skoro już o tym mówię, to muszę się trochę z Wami podzielić tym, w co wierzę, albo raczej w co nie wierzę. Z góry przepraszam, jeśli kogokolwiek urażę, jest to tylko i wyłącznie moja subiektywna opinia. 
Jestem osobą niewierzącą. Nie mogę powiedzieć, że jestem ateistką. To nie tak, że nie wierzę w nic. Tego powiedzieć nie mogę, bo mimo, że moje przekonania są dosyć dziwne, ja uważam, że jest duże prawdopodobieństwo dotyczące ich faktyczności. I tutaj się zaczynają schody. Nigdy nie wiem jak to do końca wytłumaczyć. Jak zapewne większość z Was wie, reinkarnacja to jeden z terminów pochodzących z buddyzmu. Nie wiem na czym dokładnie polega ona w tej religii, dlatego od razu muszę zaznaczyć, że nie ma to z tym wierzeniem nic wspólnego. Przechodząc do sedna, myślę, że po śmierci nasza dusza odradza się w innym ciele. Brzmi trochę śmiesznie, ale ja bardzo w to wierzę. Bo w zasadzie to czym jest nasza 'dusza'? Związkiem atomów? Przecież nie może być niczym. Nawet nie wiem, czy chciałabym wiedzieć, jak to wygląda z naukowego punktu widzenia. O pewnych rzeczach jednak lepiej nie zdawać sobie sprawy. 
Mój stosunek do ludzi innego wierzenia jest po prostu nijaki. Tolerancja przede wszystkim. Nie mówię ani słowa, żeby nikogo nie urazić, ale to co myślę, to już moja sprawa. Stosunek do samego wierzenia to u mnie zupełnie co innego. Ale lepiej nie będę się już rozwijać w tym temacie, bo w końcu źle się to skończy. Wiem, że takie tematy są tematami, o których zwykle się otwarcie nie mówi, tym bardziej nie chcę nikogo urazić.
Wracając do rzeczywistości, kiedy już postałam sobie z innymi te pierwsze trzy minuty po wejściu do klasy, kiedy inni odmawiali modlitwę, usiadłam w ławce. Byłam święcie przekonana, że będzie to lekcja jak każda inna. Ale nie. Katechetce zachciało się sprawdzić zawartość naszych zeszytów na ocenę. Nie miałam ze sobą zeszytu, wszystko pisałam w brudnopisie. Oczywiście zapewne domyślacie się jak skończyła się ta historia. Dostałam dwóje za nic. I byłam bardzo, bardzo bliska płaczu. Nie ze smutku, czy desperacji. Ze złości. Poczułam wtedy jak bardzo jestem bezradna. Nie mogę nic zrobić z tym wszystkim. Tak na prawdę nie panuję nad swoim życiem. I nie chciałam nawet zrozumieć, czemu jakaś obca kobieta jest upoważniona do oceniania mnie. Wcale mnie nie zna. Jak w ogóle może cokolwiek powiedzieć na temat mojej wiedzy, skoro nic nie wie. Nie pisałam kartkówki, nie pisałam sprawdzianu. Jej słowa w mojej głowie 'Muszę Ci postawić taką ocenę. To najbardziej sprawiedliwe wyjście. Nie mam materiału, na podstawie którego mogłabym cię ocenić. Nie możesz być wyjątkiem.' Miałam łzy w oczach. Miałam tak wielką ochotę jej wygarnąć te wszystkie niesprawiedliwości, te bzdury jakie cały czas opowiada, nagadać okropieństwa o kościele i idiotyzmie, jakim jest to, że są dwie godziny religii w tygodniu, a biologii i geografii tylko jedna. Miałam ochotę wybiec z klasy trzaskając drzwiami. Ale potulnie siedziałam w ławce i gapiłam się w okno. Nie chciałam robić scen. To znaczy, nie żebym, była zdolna zrobić to, co przed chwilą opisałam. To raczej nie byłoby możliwe z mojej strony. Nie chciałam, żeby ktokolwiek patrzył mi w oczy. Zobaczył moje łzy. 
Tak na dokładkę, kiedy tylko wyszłam ze szkoły, zobaczyłam jak ucieka mi z przed nosa autobus powrotny do domu. Genialnie. Najchętniej usiadłabym na środku chodnika i zaczęła płakać. Ale musiałam wziąć się w garść. Tak, dzielna ja, zawsze myśląca racjonalnie znowu się podniosła. 
Jak tak obserwuję ludzi to czuję się dziwnie. Są tacy słabi. Gdyby przeżyli to, co ja w ciągu całego mojego życia, to już dawno by ich nie było w świecie żywych (a nie sądzę wcale, że były to najgorsze możliwe scenariusze. Przecież są też ludzie, którzy żyją z dużo gorszymi problemami. Ale jest ich tak znikoma ilość względem reszty, że aż żal o tym mówić). Wydaję się sobie taka silna. I to takie nienormalne, kiedy się o tym mówi, ale naprawdę tak się czuję. Po prostu czuję w sobie siłę i moc. Energię do życia. Mimo tych wszystkich niesprawiedliwości. Zawsze staram się znaleźć inne wyjście ze złej sytuacji. Znowu jedna z moich największych zalet. Powoli odkrywam siebie bardziej teoretycznie. Zauważam szczegóły, potrafię streścić swoje cechy; wady i zalety w słowach. 
Po tysiąckroć po raz kolejny przepraszam za tak okropnie długą notkę. Wiem, że mówicie, że lubicie to czytać, ale ja nie mogę za bardzo w to uwierzyć. Przecież to wydaje się takie nudne. Już na sam widok nie chciałoby mi się tego czytać. 

Z dietą dobrze, kolejny dzień z mini-bilansem. Nie jest źle. Jeszcze tylko jutro trzeba będzie zjeść mało, z jak największą zawartością błonnika. Szykuje się szklaneczka senesu. Boję się, ze będzie tak, jak tydzień temu. Na prawdę się załamię, jeśli nic się nie zmieni. Przecież nie proszę o tak wiele.. Chociaż kilogram. 

Bilans:

- twaróg z miodem (110 kcal)
- rosół z makaronem i mięsem z kurczaka (350 kcal)
Razem: 460 kcal

Sama się dziwię, że to tylko dwa posiłki. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio tak jadłam. 
Ćwiczeń brak, ale codziennie się rozciągam i robię kilka serii losowych ćwiczeń. Nie jest źle. Powiedziałabym nawet, że jestem zadowolona. Ale jak to mówią 'Nie chwal dnia przed zachodem słońca'. Dopiero waga i miarka mnie za wszystko ocenią. Już niebawem.



czwartek, 27 lutego 2014

Błękit nieba

Już tyle razy o tym wspominałam, ale jestem po prostu przerażona! To już koniec tygodnia, a ja czuję się, jakby był poniedziałek. Na dodatek tyle mam na jutro do zrobienia, że aż ręce opadają. Muszę nauczyć się geografii, przeczytać esej na maraton czytelniczy i powtórzyć materiał do kartkówki z fizyki. Niech jutrzejszy dzień już się skończy, bo mam dosyć.
Ostatnio dowiedzieliśmy się, że we wrześniu będzie organizowana wycieczka do Turcji, tylko dla naszej klasy, tylko dla dziewięciu osób, w tym mnie. Genialnie, czekałam na ten projekt. Ciekawie, że będzie akurat w Turcji, nie spodziewałam się tego. Na miejscu podobno będą też uczniowie z Hiszpanii, Irlandii i innych państw. Wszyscy będą podzieleni na grupy, w każdej po jednej osobie z każdego kraju. Razem będziemy robić jakieś projekty. Brzmi zachęcająco. Nie mogę się już doczekać, chociaż muszę przyznać, że mam trochę stracha przed tym wszystkim. Ale na pewno nie będę żałować. Tego jestem pewna.

Trzymałam się dziś planu. W sumie wyszło nawet mniej kalorii, niż się spodziewałam. Cieszę się. Ostatecznie zjadłam tego donuta w czekoladzie. Był smaczny, chociaż na początku jakoś mnie do niego nie kusiło. Po trzecim gryzie już byłam zahipnotyzowana. Ale kolejnego do ręki nie wzięłam, nawet bym się nie odważyła. Na pewno nie, żeby później przeklinać się w duchu do końca następnego miesiąca. Bywa, że chciałabym się wcześniej zmierzyć, ale chcę to zrobić pod koniec miesiąca tak jak ustaliłam. Wiem, że waga tydzień temu mogła troszkę przekłamać, ale cóż, wolę robić wszystko tak, jak zaplanowałam. Wizja diety bez planu mnie przeraża. Codziennie ważenie, nadzieja, niepewność. Wszystko po kolei tworzyłoby jeszcze większe nieszczęście. W końcu pogrążyłabym się w rozpaczy, wpadła w anoreksje, bulimię i kto wie co jeszcze by się ze mną działo.
Kurczę, chyba wyolbrzymiam to wszystko.
Nie żebym była pesymistką - o nie. To po prostu moja wyobraźnia. Często płata mi figle. Nawet sen,
o którym pisałam jakiś czas temu wydawał się taki prawdziwy, że nawet sobie nie wyobrażacie.

Bilans:

- twaróg z dżemem (80 kcal)
- zupa brokułowa z mięsem (250 kcal)
- donut w czekoladzie z lidla (250 kcal)
Razem: 580 kcal

Spotkałam się dziś po szkole z ciocią. Chociaż w zasadzie to nie jest moja ciocia, ale i tak wszyscy na nią tak mówią. W każdym razie w sierpniu byłam na obozie, który ona organizowała. Musze wspomnieć, że jest Jego mamą. Jeśli dłużej czytacie mojego bloga, to wiecie o kogo chodzi. No i pewnie domyślacie się, w jakim celu się z nią spotkałam. On ma jutro urodziny. I to nie byle jakie. Jutro stanie się pełnoletni. Teraz różnica wieku trzech lat jest przytłaczająca. Ale co z tego, że kiedyś to się zmieni i to nie będzie znaczyło nic. Do tego czasu On o mnie zapomni tysiące razy.
Tak czy inaczej, usiadłam sobie dziś z ciocią w lodziarni w galerii handlowej. Wypiłyśmy sobie soczek owocowy i pokazała mi Kroniki, jakie przygotowała dla niego na urodziny. Prawie wszystkie kartki puste. Na początku kilka stron zostało zapisanych życzeniami urodzinowymi. Jedna strona była przeznaczona dla mnie. Cała dla mnie i mojej bliskiej koleżanki, z która byłam na obozie. Wymyśliłam najbardziej wyjątkowe życzenia, jakie byłam w stanie wymyślić. Zajęły dwie trzecie strony A3. Reszta zajęła urocza żyrafa z kieliszkiem w kopytku i nasze zdjęcie. 
Zastanawiając się nad tym, może mimo perspektywy czasu On o mnie nie zapomni. Dzięki tej jednej kartce. Może jakiś obraz mnie zachowa się z Jego pamięci. Chciałabym, żeby o mnie pamiętał. Chciałabym, żeby tu był. Chciałabym się w końcu z nim zobaczyć. Spojrzeć z Jego błękitne oczy. 
Może sobie tylko to wszystko uroiłam. Może to uczucie już zgasło. Pewnie tak było. A ja to zauważę dopiero, kiedy następnym razem go spotkam. Mam wrażenie, że to tak prawdziwe, że aż nieuniknione.
Póki co jedno jest pewne - nie powinnam o tym myśleć. Musze skupić się na diecie i nauce. To teraz jest najważniejsze. 


środa, 26 lutego 2014

Grunt to wiedzieć, co robić

Mimo teoretycznego braku apetytu bardziej mi dziś doskwierał głód. Jak to zawsze w środę. To mój taki dzień słabości. Dzień, w czasie którego siedzę w szkolę dziewięć godzin. Na dodatek miałam dziś dwa ciężkie sprawdziany (niemiecki i matematyka). Chyba dobrze mi poszło, ale zjadł mnie stres, cały dzień usilnie wytężałam szare komórki i brakowało mi sił. I jak zwykle w środę po powrocie do domu zjadłam obiad i pacnęłam plackiem na ogromnej skórzanej kanapie na następne dwie godziny.
W każdym razie dzisiejszy bilans też jest niski. Wyższy niż wczoraj ale niższy niż zazwyczaj. W sumie nic dziwnego, nawet podejrzewałam to wcześniej i nie jestem zaskoczona.
Jak wiecie jutro jest ten cały tłusty czwartek. Z jednej strony usilnie trzymam się diety, z drugiej nie chcę sobie odmawiać wszystkich dobroci, jakie daje mi życie. Postanowiłam, że jutro bilans będzie podobny do dzisiejszego, ale zjem tego pączka. Zdaję sobie sprawę, że w niedziele jest ważenie, ale nie chcę cały czas trzymać się sztywnych zasad. Chcę robić odstępstwa czasami. Z własnej woli. Bo dieta tez jest męcząca.
Drugie postanowienie na najbliższą przyszłość jest takie, że jeżeli stanę na wadzę w niedziele i będzie efekt, to pozwolę sobie zrobić 'dzień potrzebo-dawczy', tj. zjem rzeczy, których najbardziej mi brakuje, a które jednocześnie są zdrowe i stworzą razem przyzwoity bilans. Wszystko już sobie przeliczyłam, więc o nic się nie martwię. Muszę tylko czekać i mieć nadzieję, że moja praca pokarze efekty. Byłoby to dla mnie prawdziwe zbawienie. Do soboty postaram się wytrzymać na czterystu kaloriach dziennie (mniej-więcej). Tak, jak mówiłam, niedziela jest jeszcze niepewna, ale nawet jeśli waga nadal będzie stała, wracam do 600-800 kalorii dziennie. Szczerze, myślałam, że dziewczyny, które jedzą tak ja ja teraz bardziej odczuwają głód i tęsknią za jedzeniem. Ale jeśli czują się tak ja ja teraz, to jednak je rozumiem i wiem, że jest to dużo łatwiejsze niż wypośrodkowane bilanse. No bo łatwiej jest po prostu postawić kawę na ławę i określić swój wybór czarno na białym niż tkwić pomiędzy. A to jest prawdziwa sztuka.

Bilans:

- twaróg z dżemem (80 kcal)
- krówka (40 kcal)
- zupa brokułowa z mięsem (300 kcal)
- pół jabłka, kilka cząsteczek pomarańczy i grejpfruta (90 kcal)
Razem: 510 kcal

Cóż, w zasadzie to ta zupa zapewne nie miała trzystu kalorii. Wolałam jednak zawyżyć odrobinę kaloryczność tego dania, ponieważ wzięłam pół małego ciasteczka zbożowego i gryza pączka od koleżanki. Krówka była dziś moim zbawieniem. Wzięłam ją specjalnie do szkoły. Bałam się, że nie będę potrafiła myśleć logicznie na sprawdzianie z matematyki. To by była tragedia. Zwłaszcza, że tyle się do niego przygotowywałam. Czasami na sprawdzianach mam ochotę wydrapać oczy mojej nauczycielce od matematyki za to, jakie trudne testy nam układa. Zadania ze sprawdzianu są nie do porównania z tymi z podręcznika. Zawsze jest więcej zadań z materiału, który krócej przerabialiśmy i większość o nim zapomniała, niż z tego, który trzy lekcje kuliśmy na blache. Aż trudno uwierzyć, czy nasza nauczycielka jest aż tak zawistna? Odgrywa się na nas za to, że rozmawiamy na lekcji? Nie rozumiem. Jest nasza wychowawczynią, tym bardziej powinna nam ułatwiać życie.

Plan na jutro:
twaróg z dżemem (80 kcal), obiad (ok. 300 kcal), pączek (250 kcal). 
Razem: 640 kcal
Postaram się jutro zjeść mniej kaloryczny obiad, żeby zrekompensować sobie tego pączka (jeśli go zjem, bo ta dieta na prawdę zmieniła mój tok myślenia. Nawet w ostatniej chwili jestem w stanie wypluć to, co wzięłam do buzi). Nie jest to idealne rozwiązanie, ale taka okazja zdarza się raz na rok. Jednak z tego skorzystam. Tak jest - będę mieć wytłumaczenie, że świętuję tłusty czwartek. Brawo ja! Wiem, zrobię jutro trening, mimo, że miałam mieć przerwę i spalę tego pączka.

Plan na dzień 'potrzebo-dawczy':
śniadanie: jajko sadzone (93 kcal), tost z dżemem (110 kcal), obiad: naleśnik z nutellą i bananem (440 kcal), kolacja: danio waniliowe (120 kcal)
Razem: 763 kcal

Jak na razie wszystko idzie po mojej myśli. Oby tylko to podziałało. Jeśli waga dalej będzie stała, albo (co gorsza) wzrośnie będę głęboko załamana. Modlę się, oby tylko moje najczarniejsze wizje się nie spełniły.

Wybaczcie mi, że ten post jest tak długi. Musiałam sobie wszystko dokładnie zaplanować na najbliższe dni. Mam nadzieję, że ten wyjątek, który zapisałam sobie w jutrzejszym bilansie mi nie zaszkodzi i nie popsuje moich (najważniejszych w tym miesiącu) wyników. Jestem ciekawa co o tym sądzicie (?). Jak teraz o tym myślę, to... sama nie wiem co myśleć w sumie.
Mam zamiar iść dziś wcześniej spać (och, tak bardzo się ciesze, że jutro mam na dziesiątą). Postaram się skomentować Wasze posty, ale obawiam się, że nie będę miała dziś siły, bo jestem tyle użyteczna, co zwłoki jakiegoś truposza.



wtorek, 25 lutego 2014

Części układanki

Znowu dzień życia mi zniknął. Jakby go nie było. Jest jak czas Present Perfect w języku angielskim. Jest, był, ale nie wiadomo do końca kiedy to się stało. I ma dużo znaczenie na teraźniejszość. Całe życie to jedna wielka układanka, a ja gubię swoje puzzle. Chciałabym poznać jej elementy, których jeszcze nie ułożyłam. Zapatrzona w przyszłość, tracę jakąś część teraźniejszości. Mimo, że cały czas mam ją na oku. Patrzę na nią centralnie. Jednak jest trochę jak mgła.
 Za dwa tygodnie miną dwa miesiące, jak jestem tutaj z Wami. A za tydzień, jak zaczęłam dietę. Będzie kolejne posumowanie miesiąca. W tą niedziele czeka mnie pierwsze mierzenie porównawcze, a za razem ostatnie ważenie w lutym.
Nie wiem, jak udało mi się znienawidzić ziemniaki, odzwyczaić się od czekolady, zacząć nienawidzić niezdrowe jedzenie. Wcześniej za nim nie przepadałam, ale teraz nie wzięłabym go do ust. Smaczny jest tylko zapach. Moje małe sukcesy. Dużo osiągnęłam przez te osiem (jeszcze niepełnych) tygodni.
Dziś na wf'ie poszliśmy na siłownie. Wzięłam matę i całą godzinę się rozciągałam i ćwiczyłam mięśnie. Prawie potrafię zrobić szpagat. Myślę, że w maju już spokojnie będę mogła tego doświadczyć. Na drugiej godzinie graliśmy w kosza. Nawet nieźle mi szło, biorąc pod uwagę to, że jestem totalnym beztalenciem jeśli chodzi o kosza i nogę. Naszła mnie myśl, że w wakacje poproszę starego kolegę z podstawówki, żeby nauczył mnie grać. Odświeżenie starych kontaktów - tego mi trzeba. Brakuje mi mojej paczki.

Bilans:

- twaróg z dżemem (80 kcal)
- jajko sadzone (93 kcal)
- trochę zupy kalafiorowej (150 kcal)
- filet z dorsza (78 kcal)
- brokuł na parze (40 kcal)
Razem: 441 kcal



Tęsknię za wakacjami. Jeszcze tylko 122 dni. Z tego 64 dni w szkole. Reszta to weekendy i święta. 

poniedziałek, 24 lutego 2014

Mój [nie]zwykły dzień

Ze zdziwieniem stwierdzam, że dziś nie chciałam nic jeść. Nie kusiła mnie czekolada, kotlety, ani owoce. Kompletnie nic. Znowu wypiłam masę wody. Na ćwiczenia w tym tygodniu nie będę miała czasu raczej. Przynajmniej w to wątpię i wolę sobie nie robić dużych nadziei. Już od kilku dni zbieram się, żeby iść na rower, ale mam tyle nauki, że bym się nie wyrobiła.
Oby jutrzejszy dzień był taki jak dzisiejszy. Podobało mi się. Nie żebym chciała tak na dłużej robić, ale chcę sobie zrekompensować ten postój na wadze. Może coś ruszy do niedzieli. No i mimo waszych przestróg i moich szczerych chęci - nic dziś w szkole nie zjadłam. I czułam się doskonale. Sumiennie pracowałam na lekcjach, wyprzedzałam materiał, robiłam pracę domową. Mój mózg funkcjonował świetnie. Wypiłam w szkole półtora litra wody. Wcale nie byłam głodna, ledwo wcisnęłam w siebie obiad. Po powrocie do domu wypiłam kolejne półtora litra. I poszłam się uczyć. Od rana mam dobry humor, dopisuje mi nastrój, nie jestem zmęczona, nie chce mi się spać, ani jeść. 
Czy może być jeszcze bardziej perfekcyjnie? Genialnie? 
Najśmieszniejsze jest to, że zbliża się miesiączka. Mój organizm zachowuje się zupełnie na odwrót niż powinien. Może to i lepiej. To znaczy, z pewnością lepiej dla mnie, ale boję się, że to tylko objaw zbliżającego się głodu, ale czegoś w tym rodzaju. Wiecie o co mi chodzi.

Bilans:

- twaróg z dżemem (80 kcal)
- pół piersi z kurczaka na parze (120 kcal)
- brokuł na parze (70 kcal)
- activia i 1/4 jabłka (132 kcal)
Razem: 402 kcal

Activie zjadłam trochę dlatego, że byłam głodna, trochę z konieczności. Swoją drogą to chyba najmniejszy bilans, jaki dotąd miałam. Troszkę przerażające, ale przyjemne uczucie. Nie będę się przyzwyczajać. Od przyszłego tygodnia (najpóźniej) wracam do 600-800 kalorii dziennie, jeśli tylko wcześniej nie wzrośnie mi apetyt.



niedziela, 23 lutego 2014

Mimo wszystko

Macie rację. Ta decyzja z wycofaniem drugiego śniadania w szkole była impulsywna i nieprzemyślana. Po tych paru godzinach mój umysł to wszystko przetrawił. No i mam zamiar nie zmieniać diety. Będę czekać. Przyzwyczaiłam się już nawet do niej. Brak słodyczy mi nie doskwiera. Fast foodów za żadne skarby świata bym już nie tknęła. Czasami odczuwam tylko chęć zjedzenia jajka smażonego, kotleta schabowego, krokietów, naleśników z nutellą i bananami. Ale wiem, że do wakacji będę mogła sobie pozwolić tylko kilka razy. Do tego nauczyłam się pić hektolitry wody. Dziś chyba wypiłam ze trzy litry, jak nie więcej. W ciągu paru godzin nastąpiła radykalna poprawa stanu mojej skóry na dłoniach i twarzy. To niesamowite.
Co do ćwiczeń. Sama nie wiem, nie robię ich aż tak długo. Podobno organizm przyzwyczaja się dopiero po miesiącu. Ale nie doczytałam się nigdzie pod jakim względem po miesiącu. Bo ja robię te ćwiczenia już jakieś sześć tygodni, wliczając przerwy. Natomiast trzy - nie wliczając ich. Jeśli rzeczywiście będę musiała je zmienić, to bardzo będę nad tym ubolewać. Tak bardzo mi się podobają, nie znajdę ani takich samych, ani nawet podobnych na drugim końcu internetu. Może przekonam się do Mel B i różnych innych workoutów, które Wy zwykle robicie, ale one już wcześniej wydawały mi się zbyt proste, zbyt krótkie, za mało intensywne. Po prostu potrzebuję wycisku. Nie chcę już wracać do Insanity (ew. w wakacje). Za dużo czasu mi zabierało i jak na rok szkolny, były za intensywne. Tak się teraz zastanawiam, że może mogłabym przejść na poziom Beta T25. Ale nie wiem czy to nie za szybko. Skończę dzisiaj czwarty tydzień, może zrobię sobie jutro dzień przerwy i poważnie się nad tym zastanowię.

Bilans:

- twaróg z dżemem (80 kcal)
- jabłko (70 kcal)
- galaretka z rodzynkami (100 kcal)
- zupa pomidorowa z mięsem i makaronem (300 kcal)
Razem: 550 kcal

Utrzymałam się w miarę nisko. Ostatnio nie czuję głodu, ani chęci jedzenia. będę z tego korzystać przez jakiś czas, ale poniżej 500 kalorii nie wolno mi zejść. To by była kolejna nieodpowiedzialna i głupia rzecz, jaką bym mogła zrobić. Staram się dbać o metabolizm jak tylko mogę.



Tracę równowagę

Stanęłam na wadze. I co? I nic. Ale tak dosłownie. Czemu? Minęły dwa tygodnie i waga nawet nie drgnęła. Może dlatego, że dwa tygodnie temu byłam odwodniona i bardziej pusta niż zwykle po dwóch szklankach senesu. To by wyjaśniało to, że lepiej wyglądam dziś niż 09.02. Szkoda tylko, że się tym przejmuję. Będę musiała popracować ciężej w tym tygodniu. To pewnie przez te walentynki przytyłam. O zgrozo. I po co żarłaś tyle? I właśnie tym sposobem nadal ważę te okropne 56,7 kg. Zniknij w końcu!
Ten tydzień będzie lepszy. Musi być. Skupię się na nauce i szybko zleci. Będzie kolejna niedziela, stanę na wadzę i zobaczę ten cholerny spadek, na który tak liczyłam. Ale w dwa tygodnie, żeby nic się nie zmieniło?! Zawiodłam się na sobie.
W tym tempie równo w moje urodziny będę miała idealną wagę. Dobra, jakoś wytrzymam. Przecież to nie koniec świata. Pójdę na rower. Ale nie wiem czy to pomoże. Rany... Czuję się jak świnia. Zawsze mogło być gorzej. Ale ja tak bardzo chcę, żeby było lepiej. Wago, mogłabyś się mnie w końcu posłuchać!
Chyba będę musiała odpuścić sobie śniadanie w szkole. Może nie jest to mądra decyzja, ale może pomoże. W każdym razie nawet jeśli będę je brać, to tylko jedno jabłko. Mam nadzieję, że w końcu się uda.



sobota, 22 lutego 2014

Nim się obejrzę [...]

Kolejny weekend. W tym tempie za chwile będą wakacje. Czas tak szybko mi leci, ucieka. Z roku na rok coraz szybciej. Co się dzieje? Dwa lata gimnazjum zleciały mi jak wypicie szklanki wody. Nie zastanawiałam się nawet i nagle zauważyłam, że szklanka już jest pusta. Niby jeszcze zostały cztery miesiące. Ale ostatnie dwa minęły w tempie ekspresowym.
W każdym razie, dzisiejszy dzień był dniem lekko przeczyszczającym. Tylko łatwostrawne rzeczy, bardzo mały bilansik, senes, ćwiczenia. Piszę tego posta już przebrana w strój sportowy, przygotowana do treningu. Ale znowu cały dzień przesiedziałam przed monitorem komputera. Przynajmniej odrobiłam lekcje z fizyki i chemii i zrobiłam pracę na konkurs. Za to jutro czeka mnie nauka do angielskiego, matematyki i powtórka niemieckiego i historii. Eh, nie jest tak źle. Niemiecki umiem, z historii w sumie nic nie mam, tylko nie ogarniam materiału. Angielski szybko pójdzie, matme też niby ogaraniam. Ale i tak wolę powtórzyć. Rany boskie, nie wiem czemu Wam truję takimi głupotami.
Z niecierpliwością czekam na jutrzejszy poranek. Dużą niecierpliwością. Niepewnością. Nadzieją. Że stanę na wadze i pokarze dwie piąteczki. Tak bardzo tego pragnę. Pewnie nie będzie aż tak dobrze, ale czuję, że i tak jest dużo lepiej niż dwa tygodnie temu. Z drugiej strony świadoma jestem, że nie będę już chudła tyle co na początku (niecałe dwa kilogramy na tydzień). Szczęście, że należę do tych bardzo cierpliwych ludzi. To chyba jedna z moich największych zalet, skoro już o tym mowa.

Bilans:

- twaróg z dżemem (80 kcal)
- zupa pomidorowa z makaronem i mięsem z indyka (300 kcal)
- activia śliwkowa (100 kcal)
Razem: 480 kcal

Tak na prawdę dodałam troszeczkę kalorii do zupy. To znaczy, mam na myśli, że zanim zupa się ugotowała zjadłam kilka łyżek kaszy gryczanej. Już tak bardzo byłam głodna, że nie dałam rady po prostu patrzeć na jedzenie, które stało obok mnie, dopóki obiad się nie ugotował. Ale tak w zasadzie nie jest źle. Do wszystkiego dodałam pełno otrąb. No i jeszcze torebeczka senesu zaparzona jakiś czas temu. Już prawie wypiłam. Mój limit na to ziółko zdecydowanie wykorzystałam do przyszłego tygodnia (co najmniej).
Już mam dosyć mojej babci. No dobra, niby się o mnie martwi. Ale nie znoszę tego. Jeszcze robi to w tak irytujący sposób. Przyszła dziś po południu do mnie do pokoju i postawiła mi galaretkę z owocami na biurku. Powiedziałam, że nie chcę, i żeby schowała z powrotem do lodówki. A moja babcia na to 'Nie mam miejsca w lodówce, może stać tutaj.' Już taka zdesperowana chyba jest, że musi się posuwać do takich dziwacznych metod. Jak widać, bardzo wątpi w moją motywacje i wstrzemięźliwość do jedzenia. Poza tym na każdym kroku słyszę 'A może chcesz kawałek czekolady?' albo 'A może upiekę Ci makowca?'. Na prawdę nie mogę już tego słuchać. Bywa i tak, że takie rozmowy przeradzają się w kłótnię. I co ja mam wtedy zrobić? To męczące.



piątek, 21 lutego 2014

Ciężko i lekko za razem

Tyle jeszcze przede mną. Całe życie. Jestem młoda i mogę żyć. Tak bardzo doceniam i cieszę się, że mam tyle lat ile mam. W takie dni jestem też pełna motywacji. Pojutrze rano czeka mnie ważenie. Muszę się do tego przygotować psychicznie i fizycznie. Za chwilę idę zaparzyć senes. Nie wiem czy będę dziś ćwiczyć. Miałam to robić. Ale jestem taka zmęczona. Wizja łóżka wywołuje u mnie podświadome opadanie powiek i marzenia o przykryciu się kołdrą i odpłynięciu w nicość. Na prawdę miałam dobre intencje, ale dziś mi musicie wybaczyć. Stać mnie co najwyżej na wypicie szklanki senesu. Na dzisiaj to tyle. Przynajmniej mam pewność, że już nic nie zjem. Mam dobre przeczucia, ale nie chcę zapeszyć.
Od razu po szkole poszłam z Julią do galerii na zakupy. Tak, w końcu kupiłam moją wymarzoną koszulę i spodnie z wysokim stanem. Ile musiałam się naczekać. Ładnie na mnie leżą. I o dziwo - zmieściłam się w rozmiar 36, a w talii jeszcze był na mnie trochę za duży! W grudniu nie mogłam w spodnie w tym rozmiarze tyłka wcisnąć, a uda ledwo mi wchodziły, wyglądałam jak obwarzanek. Ostatnio przymierzyłam też zegarek koleżanki, która ma chude nadgarstki. Przymierzałam go przed wakacjami i klamra ledwo przekraczała kąt 90 stopni w stronę zamknięcia. A parę dni temu z łatwością go zapięłam na ręce.
Także, jak widać są efekty oparte na życiowych doświadczeniach. Teraz chcę zobaczyć te widniejące na wadze. Swoją drogą, zbliża się data pobrania miesięcznych pomiarów. To już za tydzień.
No i za tydzień jest coś jeszcze.
Wspomnienia ponownie wracają. To uczucie chyba powoli gaśnie. Ale nadal żarzy się mały węgielek. Jeszcze kiedyś może spowodować pożar. Jednak szanse są tak nikłe. A tak bardzo chciałabym poczuć ciepło tego ognia na moim sercu.
Za tydzień są Jego urodziny. Co powinnam zrobić - sama nie wiem. Nie rozmawiałam z nim od dwóch miesięcy. Ani słowa. Cisza, nieustanne milczenie. Czy już zawsze będzie tak cicho? Może on już nawet nie pamięta jak wyglądam. Może nawet nie pamięta, że istnieje. Nie zdziwiłabym się. Różnica wieku jednak była znacząca. Ale nie była tak duża jak dzielące nas kilometry. Ponad tysiąc pięćset kilometrów w linii prostej ode mnie. Może wszystko by się potoczyło inaczej, gdyby nie te dwa znaczące problemy.
A może to ja sobie to wszystko ubzdurałam. Może to uczucie nigdy nie istniało. Pewnie tak było. A ja nie zauważyłam. Bywało już i tak. Nie zdziwiłabym się. Ani trochę.

Bilans:

- twaróg z dżemem (80 kcal)
- pomarańcza, jabłko (160 kcal)
- wasa z żółtkiem jajka (88 kcal)
- kawałek łososia na parze (150 kcal)
- buraki nagotowane na parze (150 kcal)
Razem: 628 kcal

Coś, co ostatnio bardzo mi pomaga;


Wybaczcie mi, ale na prawdę muszę iść spać. Tylko wypiję ten senes. Och. Uwielbiam uczucie pustości. Jest takie relaksujące. Nie potrafię bez niego żyć.
Chyba za jakiś czas spróbuję SPD. Wiem, że to nie jest może idealny pomysł. Ale chcę spróbować. W sumie co mi szkodzi. Jedyna przeszkoda to szkoła i rodzina. Jedno mnie wykańcza, a drugie zmusza do jedzenia.
Przepraszam, że ostatnio mało odzywam się na Waszych blogach, nie piszę komentarzy. Nie mam na to czasu i siły. Sama jej na razie potrzebuję. Ale tyle ile mogę, będę Was wspierać, bo jesteście dla mnie ważne.


czwartek, 20 lutego 2014

W pogoni za czasem

Piszę trochę w pośpiechu, jestem rozkojarzona. Skupiam się na kilku rzeczach na raz. Właśnie jestem w trakcie pisania listu, o którym mówiłam Wam w poprzednim poście. Idzie mi (chyba) dobrze. Już prawie kończę. Ogółem, dzień był zabiegany, ale zleciał bardzo szybko (jak cały ostatni tydzień z resztą). Przynajmniej miałam dziś te dwie godziny intensywnego wfu. Treningu brak, bo czasu brak. Jutro piątek, więc na pewno zaliczę. Powinno być dobrze.
Nie ma co się rozpisywać. napisze tylko bilansik i zmykam. Jutro też będę długo poza domem.

Bilans:

- twaróg z dżemem (80 kcal)
- pół grejpfruta, dwa i trzy czwarte jabłka, pomarańcza (320 kcal)
- pół piersi z kurczaka na parze (100 kcal)
- buraki na parze (120 kcal)
- wasa z żółtkiem jajka (88 kcal)
Razem: 708 kcal



środa, 19 lutego 2014

Póki nie nadejdzie wieczór

Nareszcie mogę się wyspać. Korzystam z okazji i za chwilę wgramolę się pod dwie kołdry i dwa koce. Odpuszczam dziś trening. Zasnęłam na kanapie. Zrobię tylko małą rozgrzewkę, trochę przysiadów, brzuszków i pompowanie tyłeczka przed snem. Ćwiczę dwa dni po dłuższej przerwie i już się czuję bosko, nie licząc mojego przedwczesnego wyczerpania tygodniem szkoły. Ale to normalka, da się przyzwyczaić. Jutro mam na dziesiątą, nie muszę pędzić na autobus. Czekam na wiosnę z utęsknieniem. Codziennie budząc się, myślę, czy może jest już chociaż trochę cieplej niż wczoraj. Czekam aż odezwie się jakiś ptak za oknem, wyśpiewując swoją wiosenną pieśń. Kiedy w końcu ten czas nadejdzie, będę po pierwsze szczęśliwa i pełna energii (bardziej niż teraz w każdym razie), po drugie nie będę już zależna od notorycznie spóźniającej się komunikacji miejskiej, bo będę mogła jeździć do szkoły rowerem. 
Poza tym, taka jedna ciekawa sprawa wpadła mi w łapki. Kręcimy Lip Dub dla naszej szkoły i biorę w nim udział. To coś w rodzaju filmu promującego szkołę (kręcony przez uczniów). Takie przejście korytarzami, na których stoją wszyscy i odgrywają jakąś postać. Mam być Victorią Beckham. Sama nie wiem czy to dobrze, czy źle. W zasadzie wcześniej znałam ją tylko z nazwiska. Teraz wiele się nie zmieniło, bo dowiedziałam się tylko jak wygląda. Tak czy inaczej, chcieliśmy, żeby w podkładzie muzycznym był utwór Williamsa Pharrella "Happy". Oczywiście w naszym kraju są jakieś radykalne przepisy, że aby taki film stworzyć, trzeba zapłacić 2,5 tysiąca za prawa do wykorzystania takiej piosenki. Nauczyciele chcą to jakoś obejść. Poprosili nas, klasy dwujęzyczne, aby każdy kto chce napisał list do samego Pharrella z prośbą o udostępnienie nam praw do tego utworu. Brzmi ekscytująco. Chciałam się za to zabrać. Czas mam do piątku, ale kompletnie nie wiem, co napisać w tym liście, żeby był interesujący, przekonujący i zainteresował go naszą szkołą. Jeśli macie jakieś ciekawe propozycje, to piszcie. c:

Mój bilans jest taki podobny do wczorajszego. Bardzo ekscytuję się, że już za dwa dni kolejne ważenie. Jestem ciekawa co mi tam wyszło. 

Bilans:

- twaróg (80 kcal)
- grejpfrut, banan, dwa jabłka (280 kcal)
- wasa z almette (68 kcal)
- zupa brokułowa (250 kcal)
Razem: 678 kcal

Przepraszam Was, wczoraj trochę miałam taki dzień słabości i nie wiedziałam po co żyję. Trudno, bywa. W każdym razie dziękuję Wam bardzo, że czytacie moje posty, przynajmniej wiem, że nie jestem sama. Bez Was to nie to samo.



wtorek, 18 lutego 2014

W klatce monotonności

Kolejny dzień minął, a tym samym przybliżył mnie o krok do sukcesu. Wszystko idzie dobrze i po mojej myśli, jak zwykle ostatnimi czasy z resztą. Tylko szkoda, że zżarło mi dzisiaj 200 Mb internetu. Wszystkie przerwy w szkole przesiedziałam na Meow Chatcie. Nie mam już nawet o czym pisać w zasadzie. Niby mogłabym ale po co. I tak nic się nie zmienia, nikt tego nie czyta, a trening czeka. Wczoraj w końcu zrobiłam Speed 1.O. Od razu czuję satysfakcję, dumę, i jakoś tak jakby samoocena mi się automatycznie podwyższa.

Bilans:

- twaróg z dżemem (80 kcal)
- grejpfrut, jabłko, pomarańcza (210 kcal)
- wasa z almette (68 kcal)
- zupa brokułowa (250 kcal)
Razem: 608 kcal

Niby ten bilans taki większy, ale cieszę się, bo w rzeczywistości większość to owoce i warzywa. Nadgarstki mi chudną w oczach, przynajmniej tak mi się wydaje. W starą sukienkę się wciskam jeszcze lepiej niż wcześniej, więc niby efekty są. Teraz czekam na niedziele, żeby stanąć na wadzę. Moim nieosiągalnym marzeniem (na tez tydzień przynajmniej) jest zobaczyć '55'.
Dziś znów był wf, graliśmy w siatkówkę. Więcej niepotrzebnych kalorii spalonych.



poniedziałek, 17 lutego 2014

Kołowrotek życia

Kolejny poniedziałek, normalność wszędzie. Cały czas, w kółko życia wałkuje ten sam scenariusz. Czasami mam tego dość. I wiecie co? Znowu wczoraj nie zrobiłam treningu. Dlaczego? Bo do północy robiłam tą cholerną pracę domową z biologii. Zachciało jej się rysunków. Rany, co ja przedszkolak jestem, żeby rysuneczki roślinek w zeszycie robić? O tyle dobrze, że mi szóstkę postawiła. No ale oczywiście musiałam się dowiedzieć, że Ci, którzy nie mieli na dzisiaj, mogą przynieść na za tydzień. Konsekwencje? Żadne. Zero minusowych punktów za przyniesienie po terminie. Nic, kompletnie, nawet reprymendy. No więc, w taki sposób pół klasy może sobie dalej spoczywać na laurach, a ja mam tę świadomość, że niepotrzebnie wczoraj przy tym się męczyłam, żeby nie dostać pały.
Tak. Dobrze, że istnieje taki wynalazek jak internet. udało mi się znaleźć sprawdziany z wosu i niemieckiego z kluczem odpowiedzi. Nie wiem co ja bym bez tego zrobiła. Gorsza informacja jest taka, że muszę na środę wykuć na pamięć pięćdziesiąt czasowników nieregularnych z niemieckiego. Bez ściąg sobie tym razem nie dam rady. Trzeba będzie improwizować. Mam jeszcze na tyle szczęścia, że pani od niemieckiego mnie lubi i czasem mi pomaga na kartkówkach, kiedy nikt nie patrzy.

Już dzisiaj na prawdę ostatecznie i nieodwołalnie muszę wrócić do treningu. Tak źle mi z tą świadomością, że równy tydzień ich nie robiłam. Na szczęście dziś mam łatwiejszy workout (mój ulubiony z resztą), więc powinno pójść z górki.
Bilans też nie jest taki zły. Kolejny dzień bez słodyczy zaliczony. Mam dobre samopoczucie. Tylko trochę dziwnie się czuję, jakby mi się zmieniło nastawienie. Ale nie potrafię tego opisać. Mam wrażenie, że myślę bardziej jak normalny człowiek, częściej się zastanawiam, po co ja tak mało jem. Ale wiem, że muszę tak robić dalej, bo coś na mnie czeka w przyszłości. Oby moja mentalność sobie niedługo przypomniała starą motywacje. Mam nadzieję, że jak stanę na wadzę w niedziele, to ona wróci.

Bilans:

- twaróg z dżemem (74 kcal)
- grejpfrut, jabłko, pomarańcza (210 kcal)
- wasa z żółtkiem jajka (78 kcal)
- mintaj (260 kcal)
- sałatka pekińska (60 kcal)
Razem: 682 kcal

Zawsze problemy mam z obiadami typu 'drugie danie'. Są bardziej kaloryczne a mniejsze objętościowo niż zupa (przynajmniej tak mi się wydaje). Mogłabym w sumie codziennie jeść zupę, no ale nie wiem czy to dobry pomysł. W końcu rzuciłabym się na mięso, jeśli tylko zobaczyłabym je w kuchni. To śmieszne. Przynajmniej wiem, że nie muszę się martwić o jutrzejszy bilans, bo będzie jakaś tam zupa. Znalazłam ostatnio ciekawą metodę na przedłużenie uczucia sytości. Może nie jest to jakieś wielkie odkrycie, ale mi pomaga. To znaczy, dosypuję masę otrąb do zupy. Jest gęstsza, smaczniejsza (w każdym razie co kto woli) no i dłużej 'trzyma'.

Na koniec mam takie pytanie; czy ktoś z Was jest z Krakowa? Pytam z czystej ciekawości, bo mamy się tam wybrać ponoć na wycieczkę klasową w czerwcu.



niedziela, 16 lutego 2014

Wzlot kolibra

Miałam zamiar napisać jeszcze wczoraj wieczorem. Ale zasnęłam. Położyłam się na chwilę, obudziłam się na kilka sekund tylko po to, żeby z kanapy przemieścić się do łóżka. Te walentynki mnie wykończyły fizycznie. Spałam piętnaście godzin. O siedemnastej ledwo otwierałam oczy.
Triumfalnie obudziłam dziś cały dom schodząc po schodach i podśpiewując o dziewiątej rano. Zjadłam śniadanie i wypiłam kilka łyków kawy. Wróciłam do swojego pokoju i otworzyłam okno od strony lasu. Świerze powietrze pachnie dzisiaj tak pięknie, niemal wiosennie, tylko, że jest trochę za zimne.
Poza tym jest tak trochę nijako. Cały poranek przy komputerze. Potem obiad i dalej nic. Muszę w końcu ruszyć dupę i zacząć się uczyć. Chemii, wosu i niemieckiego.. W sumie nie tak źle. Na przyszły tydzień już mamy zapowiedzianą matematykę, geografie i angielski. Więc nie tak dużo tej nauki. Nie tyle, co się spodziewałam. Miło by było, gdyby każdy tydzień był taki.
Już za dwa tygodnie jadę pierwszy raz w tym roku do ośrodka jeździeckiego. Będę odświeżała swoją wiedzę praktyczną, że tak powiem. Już nie mogę się doczekać, kiedy znowu wsiądę na konia, zobaczę las z innej perspektywy. Poczuję go pod sobą, otoczy mnie ciepło, które od niego bije. Będę czuć ten swojski zapach stajni. Po raz kolejny po długiej przerwie włożę nogi w strzemiona, zjednoczę się z koniem i będziemy pędzić razem. On będzie mnie uczył.
Cwał przed burzą to uczucie nie do opisania. Wokół pola, pęd pod wiatr. Nuta deszczu unosi się w powietrzu, a niebo spowijają ciemne chmury wiszące nad białym niebem. Gałęzie pojedynczych brzóz przy drodze są niespokojnie kołysane przez zbliżającą się wichurę. Coś wspaniałego. Za każdym razem, kiedy pada deszcz, przypomina mi się własnie ten burzowy cwał.

Moje ostatnie dwa bilanse z piątku i soboty są bardzo chaotyczne. W zasadzie sama nie wiem co zjadłam. Zwłaszcza w same walentynki. Zaczęło się od babeczki w szkole. Była cudowna. Nie zliczę ile razy chwaliłam koleżankę, jaka była pyszna (była to muffinka z marmoladą różaną i lukrem wiśniowym). W między czasie pochłonęłam pomarańczę i jabłko. Po powrocie do domu zjadłam resztkę zupy pomidorowej i kotlety z indyka z brokułem. Wieczorem wyprawiłyśmy sobie z koleżanką ucztę. Dwa croissanty, ciastko z farszem morelowym, ciastko z nadzieniem kakaowym, żelki spaghetti, tabliczka milki, pół paczki pierników i dużo ciasteczek imbirowych. Tak, ze słodyczy to chyba na tyle. Poza tym było pełno jabłek i pomarańczy popijanych herbatką zieloną.
Jak już wspominałam wcześniej, późno w nocy wypiłam szklankę senesu z herbatką grejpfrutową. Rano poczułam się lepiej. Zjadłam dwa pierniczki, kilka ciasteczek imbirowych i kostkę czekolady, a potem już normalne, zdrowe jedzenie. Kromka chleba z szynką, ogórek świeży i pomidory, twarożek z dżemem. Na obiad zupa pomidorowa, potem trzy suszone figi. I na tym się skończyło, bo niedługo po obiedzie zasnęłam na kanapie (po czym spałam do samego rana).
Piątkowego bilansu nawet bym nie potrafiła wyliczyć na oko, sobotni nie był zły bo troszkę ponad 600 kalorii. A dziś jest lepiej. Podniosłam się z dumą. Żadnych problemów z tym nie miałam. Na dodatek dałam ogromnego, bolesnego kopa wszech czasów mojemu metabolizmowi.


Bilans:

- twaróg z dżemem (80 kcal)
- activia (116 kcal)
- zupa pomidorowa (200 kcal)
- jabłko (70 kcal)
Razem: 466 kcal

Możliwe, że zjem dziś jeszcze coś małego, około 100 kcal. Ale jeśli nie będę czuła potrzeby to stanie na tym, co jest teraz.
Ćwiczenia miałam zacząć wczoraj, ale sami wiecie, co pokrzyżowało mi plany. Także zaczynam od dzisiaj. Ale to musi poczekać, aż skończę się uczyć, bo na razie mam wyrzuty sumienia, że jeszcze nie zaczęłam.




Swoją droga, jestem ciekawa, czy macie jakąś swoją thinspiracje? Mam na myśli jedną konkretną osobę. Dla mnie jest to Im Yoon Ah. Pisałam o niej w tym poście, jeśli jesteście ciekawe.

sobota, 15 lutego 2014

Szaleństwo ostatniej nocy

Nietypowo zamieszczam posta rano. Miałam napisać wczoraj, ale zupełnie o tym zapomniałam i dopiero o drugiej nad ranem mi się przypomniało, że po raz pierwszy od kilku tygodni nie zamieściłam posta wieczorem. Ale i tak, jakby tego nie ująć, wczorajszy dzień był wyrwany z rzeczywistości. Mojej rzeczywistości. Zero liczenia kalorii, totalna samowolka. Żryj co chcesz, rób co chcesz. Na oko zjadłam około 2000 kalorii, z czego ponad połowa to słodycze. Przeżyłam genialne dwanaście godzin w innym świecie. W nocy wypiłam szklankę senesu z herbatą grejpfrutową i było dobrze. Rano czułam się lepiej. Wzięłam ostatnio kostkę czekolady i zaczęłam powoli powracać do starego życia. Dzisiejszy dzień jest dniem stabilizacyjnym. Od jutra kolejna część mojego 'wyzwania' ze słodyczami. Albo raczej ich brakiem. Wczorajszego dnia i dzisiejszego nawet nie zaliczam, bo zjadłam to wszystko celowo. Przynajmniej moje zapotrzebowanie na cukier mam zaspokojone na najbliższy miesiąc.
Postanowiłam, że nie będę się jutro ważyć. Boję się. Wolę to przełożyć na jakiś dzień tygodnia, albo w ogóle zważyć się w przyszłą niedziele. I coś czuję, że chyba tak zrobię. Ten tydzień był mocno średni. Mało ćwiczeń, średnie bilanse. I jeszcze wczoraj. Nie żebym miała wyrzuty sumienia, ale martwię się o efekty. Wole nadrobić ten tydzień i dopiero zobaczyć co się dzieje.

Swoją drogą, lubicie Harrego Pottera? Ja tą serię lubiłam od zawsze, mimo, że średnio ją znałam i przeczytałam tylko pierwszą część. Pierwsze dwie części znałam mniej więcej wcześniej, trzecią też. Czwarta wyryła mi się w pamięci, jest moją ulubioną. Dlatego zaczęłyśmy wczoraj od piątej, żeby nie tracić czasu. W rezultacie obejrzałyśmy i tak tylko dwie i dziś rano zaczęłyśmy Insygnie. Chciałabym, żeby Ron w końcu był z Hermioną. Ale i tak moja ulubiona i najbardziej nierealna para to Luna i Draco (albo Hermiona). Jeju, wybaczcie mi, że Wam przynudzam takimi głupotami, ale po prostu musiałam.

Kurczę, trochę było mi szkoda tego tygodnia, ale trudno. Czas i tak zleci, a efekty będą. Dlatego biorę się za siebie już od dziś. Będę ciężko pracować na moją wymarzoną sylwetkę. Do kwietnia na pewno dam radę. Nie zaprzepaszczę tego, co już osiągnęłam. Dążę do spełnienia mojego drugiego na liście celu.
Tak bardzo się cieszę, że mogłam przeżyć wczorajszy dzień. Nie ze względu na jedzenie, które zjadłam oczywiście. Tyle miłych wspomnień. Już dawno tak nie szalałam w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
Pokazałabym Wam zdjęcia i filmiki, ale nie wiem czy to dobry pomysł.
Jak Wam Walentynki minęły?



czwartek, 13 lutego 2014

W morzu wspomnień

Tez dzień minął tak szybko, że prawie go nie pamiętam. Wiem, że to dziwne, ale tak jest. Dzisiejszy bilans mnie satysfakcjonuje. Jeszcze będę dziś sprzątać. Coś czuję, ze pierwszy trening po długiej przerwie zrobię dopiero w tą sobotę. Udało mi się namówić moją babcie na zakupy. Powiedziała, że kupi mi jedną rzecz, a ja tez mam troszkę pieniążków zachomikowanych. Jestem pewna, że kupię sobie coś ślicznego, pastelowego, totalnie vintage. Już się nie mogę doczekać jutra. W szkole mamy teraz troszkę luzu i można zrzucić z tonu. No i przychodzi do mnie koleżanka na noc. Jutro własnie jest ten dzień, o którym Wam już mówiłam tydzień temu, jak nie wcześniej. 
Nie mam co za wiele pisać, bo nic nie pamiętam. Mówię całkiem poważnie. To śmieszne. Czuję się , jakby dzisiejszego dnia nie było. Tylko jego ostatnie cztery godziny. 
Może jeszcze co do komentarzy spod poprzedniego posta. Ja sama nie sądzę, żebym cokolwiek miała wspólnego z azjatką, po prostu kilku osobom się taki pomysł nawinął na myśl. W sumie to nawet się cieszę, bo kocham tego typu rysy twarzy. Tyle ze mnie z azjatki, co z Azjatyckiego Cukru. Jesteśmy do siebie trochę podobne. Wszyscy sądzą, że coś w tym, jest, ale tak jak ona sama wspominała w jednym ze w swoich filmików, pewnie ludzie sądzą tak tylko dla tego, że taka jest tematyka jej bloga. 

Bilans:

- twaróg chudy z dżemem (54 kcal)
- pół grejpfruta, jabłko i pomarańcza (210 kcal)
- wasa z almette (68 kcal)
- trochę gotowanej marchwi (24 kcal)
- zupa ogórkowa (250 kcal)
Razem: 606 kcal

Uhh.. Treningu już nie robiłam od niedzieli. Troszkę dziwnie się z tym czuję. Jestem uzależniona od ćwiczeń. Od soboty definitywnie wracam do mojej kochanej rutyny. Tymczasem dziś był wf i graliśmy w koszykówkę. Zapewne straciłam te 200-300 kalorii. Przynajmniej tyle dobrego.
Nie jest tak źle w moim życiu. Ani w szkole, ani w domu. W zasadzie to czuję się dobrze. Ale tęsknię w duchu do wakacji. Poprzednich wakacji, ale wyczekuję też na tegoroczne. Bo wiem, że to, co działo się pół roku temu, powtórzy się i w tego lata. I znów Go spotkam. Przytulę się do Niego i przypomnę sobie jego zapach. Tak dawno się nie widzieliśmy. Jestem ciekawa czy On pamięta jeszcze o mnie w ten sposób. Nadzieja bywa złudna. Boje się jej, bo to przez nią tyle wycierpiałam, a mogłam sobie oszczędzić bólu. Ale to już przeszłość. Nie chcę do tego wracać. Nadzieja to nieodłączny element mojego istnienia, który utrzymuje mnie przy życiu, żeby potem pogrzebać mnie z błotem i złamać serce. 

Jak spędzacie walentynki? Macie jeszcze jakieś pomysły na małokaloryczne przekąski nie licząc surowych owoców i warzyw?



środa, 12 lutego 2014

Moje życie niczym pociąg

Dzisiejszy dzień był jakiś taki inny. Niecodzienny, a jednak normalny. Rozpędzał się, powoli nabiera tempa. Jak pociąg ruszający ze stacji. Towarzyszy temu przyjemne uczucie, wiatr we włosach, świeżość, niezależność. Mimo, że wiem, że w końcu się zatrzyma i ponownie stanie na kolejnej stacji i tak czuję przepełniającą mnie radość.
Były dziś zdjęcia klasowe. Moja koleżanka zgłosiła nas do chodzenia po klasach i zwoływania po kolei wszystkich na zdjęcia. W taki oto sposób poznała mnie cała szkoła. Byłam dość rozpoznawalna, wyróżniałam się z tłumu. Przynajmniej tak mi się wydawało. obcasy jednak robią swoje (w pozytywnym tego słowa znaczeniu i nie bez przesady). Jak już o tym wspomniałam, to muszę Wam wyznać, że przez całe pięć godzin lekcyjnych biegałam w te i z powrotem po kilku piętrach od klasy do klasy. Wynikiem tego jest cholerny ból stóp, łydek i dolnej partii pleców. Ale jestem bardzo zadowolona i w przyszłym roku też się zgłoszę do tego zadania. Ominęła mnie dzięki temu kartkówka z niemieckiego. No i z tego co widzę w internecie, spaliłam ponad tysiąc kalorii! Ciężko w to uwierzyć, no ale cóż. Może jest to prawda, w każdym razie miło by było gdyby była.
Cały dzień byłam dzisiaj w biegu. Od ósmej do szesnastej w szkole, potem o siedemnastej w domu, żeby przez pół godziny się ogarnąć i zjeść zupę, a następnie popędzić do kina. I oto jestem nareszcie w swojej piżamie. Uwielbiam takie szybkie tempo dnia. nie ma czasu na podjadanie, czuję, że korzystam z życia i to mi dodaje siły. Na prawdę wystroiłam się na te zdjęcia klasowe. Nie żałuje, nie wyglądałam wcale zbyt poważnie. Po prostu elegancko i dziewczęco. Zdałam sobie sprawę, że już kilka osób powiedziało mi, że wyglądam jak azjatycka laleczka. To trochę śmieszne. Było to moim celem ponad rok temu przez bardzo długi czas i nie udało mi się go osiągnąć, mimo wielu starań. A teraz, kiedy już mi na tym wcale nie zależy, wszyscy powtarzają mi jaką mam azjatycką urodę, w wyprostowanych włosach. Życiowy paradoks i kolejny dowód na to, jakie życie potrafi być niesprawiedliwe.

Bilans:

- twaróg z dżemem (79 kcal)
- pomarańcza i jabłko (160 kcal)
- wasa z almette (68 kcal)
- zupa ogórkowa (250 kcal)
Razem: 557 kcal

Czasami się zastanawiam gdzie jest ta ukryta granica pomiędzy zaburzeniami odżywiania i agresywną dietą. No bo przecież to nie to samo, oczywiście. Zastanawiam się tylko, czy można ją zauważyć, zanim się ją przekroczy. Albo czy w ogóle jest zauważalna. Nie, żebym pisała to teraz z myślą o mnie, po prostu często o tym myślę. Na szczęście mnie nigdy to nie dotknęło i nigdy nie chcę wejść w to bagno, bo wyjście z niego graniczy z niemożliwością i trzeba tyle silnej woli i trzeźwego umysłu. Na prawdę współczuję osobom, które się z tym zmagają.
W piątek walentynki. Nie mam chłopaka, nawet jakoś specjalnie o tym nie myślę, chociaż miło by było mieć kogoś bliskiego w ten inny sposób. Mimo to wraz ze zbliżającą się datą czternastego lutego, powracają wspomnienia związane z pewną osobą. Mnóstwo wspomnień przesiąkniętych  zapachem lata i jego perfumami. W moim umyśle pojawiają tylko te miłe, pełne uczuć i radości obrazy. Bo tylko takie istnieją. Tak bardzo za nim tęsknię. Jest pewna, że byłaby to moja pierwsza prawdziwa miłość, gdyby nie pewne okoliczności. Ale może napiszę o tym kiedy indziej.



wtorek, 11 lutego 2014

Cząstka mnie

Dziś poprawiam swój wczorajszy bilans. To znaczy, następne dni musza być idealne. I takie będą. To nie jest wielki problem. Nie pamiętam już kiedy ostatnio miałam głód i zawaliłam. Poza tym, z dniem dzisiejszym mija dziesiąta doba od kiedy ostatni raz zjadłam coś słodkiego. Sukces.
Moje wyprostowane włosy zrobiły, że tak powiem furorę. Od rana gdzie bym nie poszła wszyscy znajomi, a nawet nauczyciele mówili mi, jak to ładnie mi w tych włosach i jaka jesteś śliczna. Miło mi się zrobiło. Tylko szkoda, że po następnym myciu znowu będę miała swoje okropne poplątane w pół falowane, w pół kręcone włosy.
Zdałam sobie jakiś czas temu sprawę, że czasami zapominam o oddychaniu. Z pewnością nie jest to normalne. Ale mam już tak dłuższy czas. Kiedy zapomnę nabrać powietrza do płuc przez dłuższy czas, natychmiast powoli się prostuję i robię głęboki oddech. Tylko, że to czasami bywa męczące. Może mam dlatego, że mam astmę? Ale przecież to astma wysiłkowa, więc nie wiem czy to może być jej objawem.
Ostatnio pożeram książki w tempie prawie ekspresowym. Czytam zawsze, kiedy nadarzy się okazja, chyba, że nie mam ochoty, co rzadko się zdarza. Jestem w trakcie czytania dwóch, niedługo jeszcze muszę przeczytać lekturę, esej i kolejną książkę na maraton czytelniczy i oprócz tego jeszcze czytam to, co chcę. Mam zachomikowany cały zapas, jutro prawdopodobnie pójdę odebrać następną. Lubię czytać zwłaszcza te po angielsku, które nie zostały przełożone na polski. Powodem mojego upodobania jest to, że zawsze chcę to, czego nie mają inni, chcę być unikalna, wiedzieć rzeczy, których inni nie wiedzą. Znać świat, którego inni nie znają. Czytać coś, czego inni nie czytali i zapewne nigdy nie przeczytają, żeby istniało tylko dla mnie. Jestem totalną egoistką i samotnikiem, asocjalną dziewczyną ze swojego własnego świata. Ma to swoje plusy, ale chyba przysparza mi więcej problemów, niż pozytywów.
Swoją drogą, uwielbiam, a wręcz ubóstwiam vintage style. Już od dłuższego czasu. Jest taki uroczy, a za razem nie za bardzo cukierkowy. Dziewczęcy i trochę tajemniczy. Kojarzy mi się z zapachem starych książek i zdobionych klatek, zegarków, z jaskółkami. Chciałabym w końcu zacząć się tak ubierać. Cały czas szukam koszuli z zaokrąglonymi rogami kołnierzyka w jaskółki. Ale nie mogę jej nigdzie znaleźć. Jedyne sklepy, które znam i mają takie ubrania to Stardivarius, Bershka i ewentualnie H&M. Ale i tak ostatnio oszczędzam kasę sama nie wiem na co, więc tak czy siak pewnie nic nie kupię, nawet jeśli znajdę. Wyjątkiem byłaby ta koszula, której już tak długo poszukuję.
Wracając do tematu:

Bilans:

- twaróg z dżemem (95 kcal)
- pół grejpfruta (53 kcal)
- pomarańcza i pół banana (130 kcal)
- wasa z almette (68 kcal)
- łosoś na parze (160 kcal)
- brokuł na parze (80 kcal)
- galaretka z owocami (60 kcal)
Razem: 646 kcal

Dzisiaj był wf. Zafundowałam sobie trochę wysiłku na siłce i intensywną grę w zbijaka (-400 kcal).

Tak się teraz zastanawiam; może wezmę udział w konkursie. Chociaż jeszcze nie wiem. Raczej tak. Może w końcu mój talent manualne mi się na coś przyda. Tematem ma być 'Mój wymarzony zawód' czy coś w tym rodzaju. Mam duże szanse bo to konkurs zaledwie szkolny. Właśnie przez takie rzeczy zawsze się zastanawiam czy powinnam być tym lekarzem. Sama nie wiem. Siedzenie cały czas w jednym miejscu to nie jest styl życia dla mnie. Chcę podróżować, pracować ze zwierzętami. Może bardziej nadaję się do pracy w rezerwacie. Zawsze o tym marzyłam. Albo w ogrodzie zoologicznym, wszystko jedno.
Trochę nietematyczny dzisiejszy post. Wybaczcie. Nie wiedziałam o czym napisać i tak wyszło, że napisałam o wszystkim co mi się nawinęło.



poniedziałek, 10 lutego 2014

Gorzki smak zakazanego

Najgorszy dzień tygodnia mam już za sobą. Właśnie dzisiaj skumulowane były wszystkie sprawdziany bieżącego tygodnia. Na szczęście już wszystko za mną i mogę się zrelaksować, kiedy wracam do domu.
Pojutrze zdjęcia klasowe. Mama wyprostowała mi włosy. Specjalnie poprosiłam ją o to wcześniej, żebym w razie problemów mogła jeszcze coś zmienić. W każdym razie wyszło cudnie. Teraz tylko na dwa dni muszę zrezygnować z ćwiczeń. To znaczy dzisiaj i jutro. Nie chcę, żeby mi się włosy zaczęły za wcześnie przetłuszczać. Głupie zdjęcie. Musze się do niego tak poświęcać. Ale przynajmniej będę normalnie wyglądać.
Oczywiście u mamy czekała mnie niespodzianka. Na szczęście dowiedziałam się o niej trochę wcześniej i mogłam zaplanować sobie jeszcze raz bilans. Mam na myśli pizzę. Zjadłam dwa kawałki. Nie żałuję jakoś szczególnie tego, że ją skosztowałam, bo wiem, że zasłużyłam na małą odskocznię od diety. Co rzecz jasna nie zmienia faktu, że było to przestępstwo jednorazowe (nie licząc walentynek, ale to już inna sprawa). Pierwszy raz od dwóch miesięcy zjadłam ser. Jakoś nie brakowało mi go aż tak bardzo. Z dumą mogę także stwierdzić, że udało mi się odzwyczaić od chleba. I tego białego i ciemnego, chociaż ten drugi czasem jem. To samo tyczy się ziemniaków oraz makaronu (chociaż z tym drugim czasem bywają pewne problemy).
Na jutro już układam sobie szczegółowo bilans, żeby zrekompensować dzisiejszą pizzę.

Bilans:

- twaróg z dżemem (95 kcal)
- pół grejpfruta (50 kcal)
- jabłko i pomarańcza (160 kcal)
- wasa z almette (68 kcal)
- zupa z dyni (100 kcal)
- dwa kawałki pizzy (400 kcal)
Razem: 873 kcal

Ta pizza teraz wydaje mi się taka dołująca. Zwłaszcza, że przez dwa dni nie będę ćwiczyć. Nie chcę zaprzepaścić ostatniego ważenia głupią pizzą. Mam nadzieję, że wszystko będzie okej. Póki co, oszczędzam siły na piątek, który będzie dla mnie wielkim wyzwaniem i próbą (dzień przed ważeniem). Trzymajcie za mnie kciuki.



niedziela, 9 lutego 2014

Owoc mojej pracy dojrzewa

Dzisiejsza noc była dla mnie ciężka, nie powiem. Trochę przesadziłam wczoraj z senesem. Za dużo go wzięłam. Tydzień temu jedna szklanka średnio na mnie działała. Więc tym razem postanowiłam wypić dwie. O piątej nad ranem ból brzucha spędził mi sen z powiek. Przykurczona ledwo zeszłam z drabiny i poszłam do łazienki. Cała się trzęsłam, czułam jak mi brzuch pulsuje. Kiwałam się na boki, oblewały mnie fale gorąca. Ostatkiem sił poszłam po butelkę z wodą, bo byłam pewna, że mój organizm zapewne się odwodnił. Miałam rację, już po kilku łykach od razu mi się polepszyło. Nigdy więcej tego nie powtórzę. Jedyny plus tego wszystkiego był taki, że przynajmniej czułam się leciutko i byłam bardziej pewna siebie przed porannym ważeniem. Przyznam, że postąpiłam bardzo głupio. Ale co było minęło, trzeba uczyć się na własnym doświadczeniu.
W każdym razie, po mojej okropnej nocnej przygodzie, moje bóle zostały mi wynagrodzone. Nadeszło ukojenie dla mojego umysłu, jeszcze większa radość dla duszy. Drżąca stanęłam rano na wadze i zaczęłam piszczeć z radości. Kolejny kilogram za mną. Równy, piękny, okrągły kilogram. Jeszcze miesiąc temu waga 56,7 kg wydawała mi się nieosiągalna, wręcz nierealna, a dzisiaj stała się rzeczywistością. Ostatnie dwa dni to zdecydowanie najlepsze dwa dni w czasie całej mojej diety, trwającej od początku stycznia. W sumie schudłam od tamtego czasu 3,8 kg. To już mniej więcej  mojej drogi do sukcesu.

Bilans:

- pół grejpfruta ze słodzikiem (59 kcal)
- 2,5 łyżki twarogu półtłustego z dżemem figowym (81 kcal)
- pół kromki chleba (40 kcal)
- duszona pierś z kurczaka (200 kcal)
- brokuł na parze i kapusta pekińska z pomidorem (100 kcal)
- galaretka z owocami (60 kcal)
Razem: 540 kcal

Ćwiczenia: T25; Total Body Circuit (-400 kcal).

Wczorajsza herbatka grejpfrutowa była bardzo smaczna, a pachniała jeszcze lepiej. Cały pokój wypełnił się zapachem lata. Nie liczę, że będzie miała jakieś genialne działanie, ale i tak jestem zadowolona z zakupu (jak z resztą ze wszystkiego ostatnimi czasy). Żeby świętować sukces, niedługo wybieram się z dziadkami do Starbucksa na kawę. W przypływie radości, kupiłam dziś też dwie książki,. które udało mi się złapać na przecenie w Matrasie (a które już wcześniej planowałam kupić).
Jak pewnie zauważyłyście, dodałam wczoraj swój kalendarz ćwiczeń. Będę go aktualizowała regularnie. Dwa pierwsze tygodnie już za mną, a dziś zaczynam trzeci. Szczerze to czeka mnie dziś workout, którego najbardziej nie lubię, więc jak to zwykle bywa, trochę się cykam. Nie pisałam wcześniej o tym, ale codziennie oprócz treningu robię sobie mały stretch. Są to głównie ćwiczenia na brzuch, boczki, pośladki i wewnętrzną część ud (w przypadkowej kolejności). Czuję, że mi pomagają, zwłaszcza te na pośladki. Codziennie robię trzy serie, jak nie więcej, po 40 na każdą nogę Pointed Butt Lift (klik). Przynosi to zauważalne efekty i nie jest wcale takie trudne, a na prawdę warto!
Za chwilę zmykam, bo muszę iść się uczyć na jutro do sprawdzianu z biologii, fizyki i polskiego. Zanim jednak pójdę, chciałabym Wam bardzo podziękować. Jestem bardzo bardzo wdzięczna za Wasze komentarze. To one napędzają moją determinację i mam motywację do działania. Dlatego, chciałam Wam powiedzieć, że gdyby nie Wy, nie udałoby mi się osiągnąć tak szybko tego celu. Kocham Was, dziewczyny. Co ja bym bez Was zrobiła.



sobota, 8 lutego 2014

Grejpfrutowy zapach radości

Cudownie radosna, szczęśliwa i słoneczna sobota. W powietrzu czuję zapach wiosny. Kiedy wyszłam w południe z domu owiał mnie (ku mojemu wielkiemu zdziwieniu) lekki, ciepły wiaterek. Oślepiły mnie promienie słońca. Od razu wiedziałam, że mój dzień będzie udany i pewnym krokiem z uśmiechem na twarzy poszłam na spotkanie w bliską koleżanką z podstawówki. 
Pojechałyśmy do dwóch wielkich galerii, kilka godzin chodziłyśmy po sklepach, wstąpiłyśmy do Starbucksa i Grycana. Miałam wrażenie, że mój dobry nastrój udziela się całemu światu. Byłam szczęśliwa. Słońce do mnie wróciło. Mam nadzieję, że zostanie ze mną na dłużej. Było mi bez niego tak ciężko. 
Pod koniec naszego spotkania wydarzyła się kolejna miła rzecz, która poprawiła mi humor jeszcze bardziej. Zaczęłyśmy rozmawiać o odchudzaniu. Nasza dieta wygląda bardzo podobnie. Wymieniałyśmy się radami, opowiadałyśmy o doświadczeniach. Kupiłyśmy nawet sobie na spółkę herbatkę o działaniu wspomagającym odchudzanie. Postanowiłam, że ona będzie pierwszą osobą, której powiem o moim blogu. I powiedziałam jej (pewnie teraz to czytasz, Julia. Wiedz, że jestem bardzo szczęśliwa, że mogłam się z Tobą tym podzielić, bo jest mi samej cholernie ciężko). Umówiłyśmy się nawet, że kiedy nadejdzie wiosna, pójdziemy razem na siłownię i pójdziemy pobiegać niedaleko domu nad stawem. Nareszcie znalazłam kogoś, kto mnie zrozumie. Nawet nie wiecie jak się cieszę z dzisiejszego dnia. 

Bilans:

- pół pomidora (13 kcal)
- dwie małe kromki chleba białego (120 kcal)
- dwa plasterki szynki (60 kcal)
- pomarańcza (90 kcal)
- pół dużej Vanilla Latte (150 kcal)
- gałka lodów piernikowych (100 kcal)
- zupa grzybowa (150 kcal)
Razem: 683 kcal

Teoretycznie powinnam mieć dziś dzień wolny od ćwiczeń, ale wczoraj jednak nie zrobiłam treningu, bo nim się obejrzałam była północ. Nie mogłam się jakoś do nich zebrać. Dlatego zamiast dzisiejszego rest-day muszę nadrobić wczorajszy trening.

Jestem szczęśliwa, że zjadłam te lody. Były pyszne, nie mają wcale tak dużo kalorii i poprawiły mi nastrój. Dlatego nie zaliczam ich do słodyczy. 
Dziś rano miałam problem ze śniadaniem. Babcia powoli zaczyna się mnie czepiać o jedzenie. Czuję, ze nadchodzą ciężkie czasy. Babcia zrobiła mi śniadanie i położyła mi na chleb cztery plasterki szynki (cztery plasterki?!). Zdjęłam je i położyła mną talerzu. No i od razu wielki bulwers 'Masz to zjeść! Obiecuję ci, że jak tego nie zjesz, to nie wyjdziesz z domu!'. Nie wiedziałam, że będę musiała się posunąć do tak drastycznej metody; kiedy babcia się odwróciła, schowałam dwa plasterki szynki do rękawów. Udało mi się przez to przebrnąć i uniknęłam dodatkowych 60 kalorii. Schowałam tą szynkę z powrotem do lodówki. 
Jutro na śniadanie mam zamiar zjeść pół grejpfruta (ze słodzikiem, bo nie dam rady wziąć go do ust) i coś do tego. Czeka mnie ważenie. Trzymajcie za mnie kciuki, już się boję. Za chwilę zaparzę sobie senes i tą herbatkę, którą dziś kupiłam. Przecież nie proszę o tak wiele. Tylko kilogram. Chociaż kilogram, proszę.




piątek, 7 lutego 2014

Powoli poznaję siebie

Dożyłam do weekendu. To takie śmieszne. Nareszcie mogę się wyspać (przynajmniej postaram się skorzystać z tej okazji). Chyba powoli wraca mi wiara w siebie. Dziś zjadłam zupę i od razu mam lepsze samopoczucie. 
Nie poszłam wczoraj na tańce. Nie przedłużyłam nawet karnetu. Wczoraj siedząc w szkole po południu i czytając ostatniego posta na grupie 'Nie wiem kto z was dziś przyjdzie, ale lepiej weźcie ze sobą ochraniacze na kolana.' podświadomie upewniłam się tylko w przekonaniu, że nie dam sobie rady i jest to ponad moje siły. Już nie mogę się doczekać marca. Po pierwsze ze względu na to, że w końcu będę mogła powrócić do jeździectwa, po drugie, dlatego, że coraz mniej czasu pozostanie do końca roku szkolnego. Chciałabym, żeby ta okropna, niewdzięczna szkoła w końcu mi jakoś wynagrodziła moje katusze. (Nie żebym miała nie wiadomo jakie mniemanie o sobie.) Marzy mi się stypendium. Przynajmniej osłodziłoby to trochę moje życie i wiedziałabym, że moja praca w końcu owocuje sukcesami. Chociaż może na to nie zasługuję i za mało flaków z siebie wypruwam. Po raz kolejny przepraszam Was, że cała nienawiść do tego miejsca przelewam na bloga. Zapewne Wam jest równie trudno. Albo i nie, nie wiem. W każdym razie mnie nic tam nie trzyma, bo nie mam tam przyjaciół, z którymi gadałabym na przerwach o starych skarpetach. 

Bilans:

- twarożek chudy z dżemem (31 kcal)
- dwa jabłka (140 kcal)
- pomarańcza (90 kcal)
- wasa z łyżeczką almette (68 kcal)
- zupa grzybowa z mięsem z kurczaka (200 kcal)
Razem: 529 kcal

Ćwiczenia: (jeszcze dziś postaram się wykrzesać resztki energii) T25; Ab Intervals (-400 kcal).

Mam w przyszłym tygodniu zdjęcia klasowe. Totalna paranoja. Już od wczoraj zastanawiam się co zrobić, żeby nie wyjść na zdjęciu jak każdego roku (czyt. za każdym razem inaczej, ale zawsze tragicznie). Nie uważam się za osobę mega niefotogeniczną, chociaż ideałem też nie jestem. Z małpy kanarka nie zrobisz. No ale błagam was, ci fotografowie zawsze, nie dość, że robią jedno zdjęcie przez pięć minut, kiedy w tym czasie już mi drętwieje twarz i moje policzki dostają ataku padaczki, to na dodatek poprawiają w programach graficznych tylko twarz nauczyciela. Jeszcze te wieśniackie rameczki. Rzadko kiedy wybiorą coś normalnego, zazwyczaj ląduje jakaś ramka z napisem 'Punk not dead' w tle czarno białej fotografii. W każdym razie jak widzicie, już jestem przerażona. Chcę wyprostować włosy, może to coś pomoże. A może nawet uda mi się schudnąć. (Just joking, don't be silly.)





czwartek, 6 lutego 2014

Wyczekiwanie na odpowiedź

Wróciłam ze szkoły i czuję, że nie mam życia. Próbowałam czytać książkę, oglądać film. Ale prawie zasnęłam. Przeraża mnie myśl, że za chwilę muszę iść na trening. Ale wiem, że to konieczne, więc staram się o tym nie myśleć. Dziś zmniejszyłam bilans i wygląda mniej więcej jak wczoraj. Czuję się minimalnie lepiej, ale wiem, że powinnam jeść mniej. Codziennie do godziny około 17.00 czuję się dobrze. Mój bilans jest jeszcze wtedy równy około 300-400 kalorii. Potem nadchodzi czas na obiad. Jestem głodna, ssie mnie i za każdym razem mam wrażenie, że jem za dużo. Po obiedzie zawsze mój nastrój się zmienia. Nie rozumiem tego. Może powinnam jeść coś lżejszego? Albo zmniejszyć porcję o połowę? Mam wrażenie, że w ogóle nie chudnę. Boję się co waga pokarze w niedziele.
Nie mam pojęcia co powinnam zrobić. Wypiłam przed obiadem trzy szklanki wody i jedną po. Okej, uszło, ale czułam się opchana, mimo, że zjadłam mniej, niż wczoraj. Coś jest ewidentnie nie tak.

Bilans:

- twaróg z dżemem (54 kcal)
- wasa z twarogiem i dżemem (158 kcal)
- jabłko (70 kcal)
- pomarańcza (90 kcal)
- kurczak po chińsku z makaronem ryżowym (250-300 kcal)
Razem: 622-672 kcal

Ćwiczenia: T25; Lower Focus (-400 kcal), dwie godziny lekcyjne wfu (-200/300 kcal).

To, że tak się czuję raczej nie jest normalne. W każdym razie okaże się to w niedziele. Jeśli waga się utrzyma lub wzrośnie, racjonalność moich uczuć będzie potwierdzona. Jeśli spadnie - jest coś ze mną nie tak, ale przynajmniej znikną wyrzuty sumienia.


środa, 5 lutego 2014

Niewiedza, która bawi się moim sumieniem

Nareszcie środa. Jutro na dziesiątą, więc dwie godziny dłużej będę mogła pozostać w swoim świecie i nikt nie będzie mi przeszkadzał. Codziennie budzę się i myślę 'Ah... Więc to już. Czemu tak szybko zabieracie mnie z mojego raju do tego piekła...'. Nie mogę uwierzyć w swoje podejście do szkoły. Jestem prawie pewna, że teraz będę w kółko rzępolić jak to bardzo chcę tam nie wracać, aż nie nadejdą wakacje. Mówię Wam to, żebyście z góry wiedziały, żeby pominąć pierwszy fragment posta, który jest tak bardzo przesycony nienawiścią do tamtego okropnego miejsca.

Bilans: 

- trochę twarogu chudego z dżemem figowym (66 kcal)
- wasa z żółtkiem jajka (90 kcal)
- jabłko (70 kcal)
- pomarańcza (90 kcal)
- kurczak po chińsku z makaronem ryżowym (300 kcal)
Razem: 616 kcal

Ćwiczenia: (jeszcze dziś) T25; Speed 1.O (-400 kcal).

Przecież nie jest źle. Nie ma słodyczy. Mimo to nadal czuję, że to za dużo. Co jest ze mną nie tak? Jutro zjem mniejszy obiad, może poczuję się lepiej wobec siebie. Dużo zjadłam tego kurczaka i podłam kaloryczność na oko. Chciałam się zatrzymać w połowie talerza, ale nie potrafiłam. Czy to brak motywacji? Będę się starać bardziej. Może jak będę jeść 400 kalorii dziennie, to będzie dobrze. (??) Nie brakuje mi raczej glukozy, ale chyba czegoś innego, bo chodzę taka zdezorientowana. Tylko nie mam zielonego pojęcia co to jest.

Za tydzień w piątek (tak, wiem - walentynki. heheh) zaprosiłam koleżankę na zimowy nocny maraton Harrego Pottera. Planowałyśmy to już pół roku. Mam zamiar tego dnia niczego sobie nie żałować i będzie to jedyny dzień, w którym będę mogła jeść słodycze (o zgrozo, żeby mi tylko waga nie podskoczyła...). Oczywiście nie będzie tego zbyt wiele. Pierwszym pomysłem był pączek. Dokładniej donut w czekoladzie z lidla. Po dwa dla każdej z nas. Poza tym warzywno-owocowa uczta. Brokuły, marchewki gotowane, jabłka, pomarańcze, banany itd. Niestety ona uparła się na żelki spaghetti w cukrze i szczerze, to nie wiem jak ja tego uniknę. Będę się starać z całego serca. Poza tym będą też ciasteczka imbirowe (1 szt - 17 kcal). Na więcej nie mam pomysłu. Ona jest raczej wielbicielką słodyczy, chociaż słonym pewnie też nie pogardzi. Macie jakieś ciekawe pomysły, tak, żebym nie wpakowała się w tarapaty?

Jeszcze jedna sprawa. Bardzo Was przepraszam, że wczoraj nie komentowałam waszych postów, ale po prostu już nie miałam sił na cokolwiek. Jednak zapewniam Was, że czytam Wasze blogi na bierząco. C:



wtorek, 4 lutego 2014

W poszukiwaniu słońca

Dziś znowu powtarza się ta sama sytuacja, co wczoraj. Zaspałam (chociaż nie tak bardzo jak wczoraj, ale jednak) i znów musiałam się zdać na babcie. Mimo, że mój bilans składa się z samych dobrych rzeczy i tak przesadziłam. Znowu zjadłam za dużo. I czuję to. Na dodatek jestem dosłownie padnięta. To chyba taka przejściowa depresja. Myślałam, że tej zimy się bez niej obejdzie, ale nie. Potrzebuję motywacji, bo inaczej znowu zawalę tak jak dzisiaj. Może 'zawalę' to nie jest to słowo, którego bym użyła, bo to jednorazowy wypadek, ale mimo wszystko.

Bilans:

- płatki z mlekiem (210 kcal)
- cztery kawałki wasy z jajkiem (136 kcal)
- jabłko (70 kcal)
- kawałek mięsa z kurczaka (60 kcal)
- cztery gotowane marchewki (76 kcal)
- miska zupy brokułowej z kawałkiem chleba ciemnego (150 kcal)
- banan (90 kcal)
Razem: 892 kcal

Zapewne powiedziałybyście 'Och, nie przesadzaj, przecież Twój bilans nie jest wcale taki zły!'. Ależ owszem, jest. Mam wrażenie, że zjadłam 4000 kalorii, a nie 900. Mam wyrzuty sumienia. Dzisiaj robię dzień przerwy od ćwiczeń. Ale i tak o tyle dobrze, że był dziś wf, więc trening zaliczony w jakimś stopniu. Dwie godziny lekcyjne ćwiczeń (-400 kcal).
Jedyna pocieszająca rzecz, to to, że nie było w bilansie słodyczy. Po raz kolejny, więc to już jakiś sukces. Ale poza tym wszystko mnie totalnie dobija. Może jest jakaś szansa na wycieczkę w kwietniu z dziadkami. Mała iskierka nadziei, która poprawiła mi nieznacznie humor.
Chciałabym być z siebie dumna. Mam nadzieję, że pod koniec tygodnia moja waga spadnie. Załamię się jeśli będzie stać w miejscu, albo (co gorsza) podskoczy w górę. W końcu to był taki dobry początek.



poniedziałek, 3 lutego 2014

Za murami piekieł

Tak, tak, dziś tam wróciłam. I znów to samo. Te same twarze, jasne w świetle dnia, a mimo to mroczne korytarze przesycone tyloma różnymi osobowościami. Ludzie, których będę musiała widywać już niemal codziennie przez następne pięć miesięcy. Jest we mnie tyle nienawiści do tego miejsca. Chyba nie będę tęsknić, kiedy nadejdzie czas odejścia.
W każdym razie już zadali nam pierwsze lekcje. To dopiero początek, nie jest jeszcze tak źle. Ale skoro
i tak wiem co mnie czeka to mogę sobie odpuścić radość z luźnego początku tygodnia.
Spokojnie, już się ogarniam, nie będę przecież gadać w kółko o szkole, bo jestem pewna, że macie do końca życia dość tego tematu, tak samo jak ja.

Mój ulubiony zespół wydaje nowy album. Jestem zafascynowana, co znowu stworzyli. Ich kawałki zawsze są genialne i już się nie mogę doczekać kiedy będą dostępne w sieci do pobrania.
Muszę dokładniej zacząć sobie obmyślać codzienny plan dnia, jeśli chodzi o jedzenie. Tak łatwo jest zjeść więcej kalorii, niż oczekujemy. Zwłaszcza kiedy moje myśli błąkają się zupełnie gdzie indziej. Dzisiaj o mało, a bym się spóźniła. Oczywiście pierwszy dzień, musiałam zaspać. W pośpiechu zjadłam to, co dała mi babcia. Później obliczyłam kaloryczność i znowu żałowałam, że niepotrzebnie zjadłam 60 dodatkowych kalorii. Ale i tak jestem z siebie zadowolona, bo reszta dnia była (i będzie) genialna, jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli. Wolałam napisać posta wcześniej, bo jadę później na dwie godziny na basen, a potem czeka mnie trening i robię koktajl truskawkowy. Jeszcze trzeba odrobić lekcje i się pouczyć. Więc ogółem wiele przede mną. Jest dopiero poniedziałek, a ja już czekam na piątek. No i odliczam dni do następnego wolnego (zostało jedenaście tygodni).

Bilans:

- trochę twarogu z dżemem figowym (95 kcal)
- kawałek chleba pełnoziarnistego (70 kcal)
- kawałek pomarańczy (30 kcal)
- cztery kawałki wasy z żółtkiem z jajka (130 kcal)
- jabłko (70 kcal)
- miska zupy pomidorowej z makaronem i kurczakiem (200 kcal)
- koktajl truskawkowy (67 kcal)
Razem: 662 kcal

Ćwiczenia: T25; Total Body Circuit (-400 kcal), dwie godziny basenu (-400 kcal). Razem: (-800 kcal).
Kalorie na minusie, dzień zdecydowanie na plusie. Tak bym to ujęła. Pomijając fakt, że szkoła psuje mi cały dobry humor i odbiera szczęścia i radość z czegokolwiek co robię.
Wybaczcie mi moją frustrację. W końcu jakoś się z tego wykaraskam.