poniedziałek, 31 marca 2014

Wyczerpana na starcie

Napisze tylko bilans i wracam do łóżka. Tak, do łóżka. Znowu zasnęłam na kanapie. Ze zdziwieniem otworzyłam oczy. Słońce już niemal prawie zaszło, a ja ze zdziwieniem zauważyłam, że obśliniłam poduszkę. Super. 

Jestem wykończona. Nie wiem czemu, przecież się wyspałam. Znowu muszę wymienić miejscami bilanse. Bo zjadłam dokładnie tyle, ile powinnam była zjeść jutro. Więc jutro zjem te 770 kalorii. Tym razem wszystko dokładnie obliczam. Co do kalorii wręcz. To znaczy, ważę te wszystkie rzeczy 'na oko', ale dokładnie sprawdzam ich kaloryczność. To trochę śmieszne, ale lubię być wobec siebie szczera, bo czuję się z tym lepiej. 

Bilans:

- chleb razowy (154 kcal)
- twaróg z dżemem (100 kcal)
- banan, sałata lodowa (82 kcal)
- zupa pomidorowa z makaronem i wołowiną (308 kcal)
- kapusta kiszona (44 kcal)
- mały kotlet schabowy (150 kcal)
- brokuł (54 kcal)
- dwa kiwi, jabłko (120 kcal)
- jogurt naturalny z łyżeczką dżemu (120 kcal)
Razem: 1132 kcal

Wyzwanie bez słodyczy: 2/13 

No cóż, bilans dziś wygląda na dość obszerny. W końcu zjadłam jak normalny człowiek przy tym zachowując dość niską kaloryczność. Nie jest źle. Tak, będę się pocieszać do końca życia. 

Dziś wzięłam pierwszą tabletkę żelaza. Zobaczymy jak będę się czuć za tydzień. Modlę się, żeby miesiączka wróciła. A póki co, czekam na sobotę, żeby zrobić morfologię i na niedzielę, żeby się zważyć. Do tego czasu muszę przetrwać w szkolę. Już jeden sprawdzian i kartkówka za mną. Jeszcze cztery sprawdziany i jedna kartkówka przede mną. 
Trzeba przeżyć. 
88 dni do wakacji. Słońce, przybywaj. 



niedziela, 30 marca 2014

Utknęłam

Po kolejnej długiej przerwie wstawiam kolejny post, na którego napisanie musiałam się zbierać przez tydzień. W końcu kiedyś musiałam napisać. Powodem, że akurat padło na dzisiejszy dzień jest zakończenie miesiąca. Nawet nie zauważyłam, kiedy się skończył. Niewiele się zmieniło. Waga stoi. Albo raczej waha się pomiędzy 55-55,4. Raczej nie jest to wynik tycia. Myślę, że to po prostu siła wyższa (woda w organizmie, resztki jedzenia w jelitach z poprzedniego dnia). Dlatego się nie przejmuję. Chyba powinnam ogłosić stabilizację, ale chyba to do mnie nie dochodzi. Przez tydzień zrobiłam przerwę od liczenia kalorii. Na moje szczęście raczej nic nie przytyłam. No i nie było słodyczy. Chociaż zamiast tego znalazły się w moim jadłospisie bakalie. Bardzo dużo daktyli i orzechów brazylijskich. Pamiętam, że kilka dni pod rząd miałam na obiad rybę. Reszty nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Wiem tylko, że było to około 1000 (może trochę więcej) kalorii dziennie.
Jednak nie planując nic czuję się źle. Pewnie jak teraz powiem, że już zaplanowałam sobie cały tydzień, to Was to nie zdziwi.

Moja babcia podejrzewa u mnie anemię. W sumie nie dziwię się jej, ja mam podobne podejrzenia. Do tego okres nadal się nie pojawił. Nikt o tym oczywiście nie wie. Rany boskie, niech on wróci, z każdym kolejnym dniem jestem coraz bardziej niespokojna. Boję się, że on już nigdy nie wróci. Nie chcę być niepłodna przez resztę życia. Wiem, że odbudowanie się czerwonych krwinek w organizmie trwa długo, ale ja na prawdę się boję. Nie wiem co powinnam zrobić. Chciałabym dostać jakieś tabletki, które sprawiłyby, że on wróci, ale boję się komukolwiek o tym powiedzieć. Boję się lekarzy. Albo raczej konsekwencji. Boję się, że usłyszę z ust ginekologa (u którego jeszcze nigdy nie byłam, co dodatkowo zwiększa mój strach), że już nigdy nie będę mieć dzieci i swoją głupotą zawaliłam sobie całe życie. Oczywiście to moje czarne myśli. Tylko gdybanie. Ale ja zawsze rozważam najgorszą wersję. I mimo, że jestem spokojna na zewnątrz, to moja dusza niespokojnie rozważa najgorsze scenariusze.

Poza tym zbyt wiele się nie zmieniło. Marzec minął tak szybko, jakby go w ogóle nie było. Powinnam schudnąć jeszcze dwa kilo. Zamiast tego stoję w miejscu, a raczej waham się na niewidzialnej huśtawce pomiędzy zdrowym odżywianiem i powrotem do zdrowia, a kontynuowaniem niezdrowej diety i szybkim zrzuceniem wagi. Jestem w kropce. No bo skoro jest już źle, to czemu starać się żeby było lepiej, kiedy jeszcze nie doszłam do celu? Gdybym to kontynuowała to mogłoby być jeszcze gorzej. Tylko, że ja nie wiem, czy jeszcze się nie pożegnałam ze zdrowiem na amen i może być jeszcze gorzej, czy już jest na tyle źle, że mogłabym pozwolić sobie na dodatkowy miesiąc brutalnego odchudzania. Żadne wyjście nie jest dobre. Nie potrafię tak na prawdę określić tego lepszego. Chciałabym załatwić sprawę w idealny sposób. Czyli tak jak to robiłam w wakacje; ćwiczeniami, masą ćwiczeń, bardzo intensywnych i normalnym, zdrowym jedzeniem. Ale jak, skoro ja nawet nie jestem w stanie ćwiczyć przez mój obecny stan fizyczny i brak czasu spowodowany nawałem lekcji. Ja już nie wiem co mam robić. Nie wiem nawet do kogo zwrócić się o pomoc.
Zobaczę co powiedzą wyniki morfologi. Babcia ma zamiar iść jutro do apteki i kupić mi żelazo w tabletkach, albo jakieś leki na anemię bez recepty, jeśli w ogóle takie istnieją.
Mam dwa tygodnie, żeby się nad tym wszystkim zastanowić. Jeśli do niczego mądrego nie dojdę i moja miesiączka nie wróci, to postanowiłam, że porozmawiam z moją kochaną ciocią, kiedy przyjedzie. Boję się konsekwencji tej rozmowy. Równe dwa tygodnie. Ostatni raz stresowałam się tak przed egzaminami wstępnymi do gimnazjum.

Mam ostatnio problemy z sercem. Takie jak parę lat temu. To chyba dlatego, że bardzo szybko rosnę przez ostatnie kilka miesięcy. Tak mówił lekarz parę lat temu. Staram się nie przejmować, ale to uczucie, kiedy nabieram powietrza w płuca i nagle nie mogę nabrać go więcej, bo czuję kłujący ból w piersi jest bardzo uciążliwe.

To podsumowanie miesiąca nie jest aż takie uroczyste jak w lutym. W większości ze względu na to, że nie wiem, gdzie podział się ten miesiąc, a z drugiej strony też dlatego, że niewiele się zmieniło. Wagowo w zasadzie nie ma wcale różnicy.

Dzisiejsze wymiary:

udo: 50cm 
przed kolanem: 36cm 
łydka: 34cm (-0,5)
biodra: 91cm 
talia: 60cm (-1)
biust: 83cm
pod biustem: 70,5cm (-1,5cm)
nadgarstek: 15 cm 
ramię: 24cm (-0,5)
szyja: 29cm (-0,5)

Nie wiem co postanowić. Na razie na pewno jeść jak najzdrowiej. Będę jeść wołowinę zamiast indyka. Jeszcze więcej warzyw. Dużo sałaty, owoców. Gorzka czekolada trzy razy w tygodniu. Będę wychodzić na dwór i się ruszać. Chcę wyzdrowieć i żyć normalnie. Chudnąć powoli ale sukcesywnie. Nie stać w miejscu. Nie mam więcej postanowień, bo nie wiem co robić. Na razie został mi tylko marny plan na bilanse na cały tydzień, żeby trzymać metabolizm, bo udało mi się go doprowadzić do idealnego stanu w tym tygodniu. No i wyzwanie bez słodyczy przez 13 dni. Dzisiejszy zaliczony. Moje wyzwanie przewiduje dwie kostki gorzkiej czekolady w środę albo piątek dwa razy w ciągu dwóch tygodni.


Bilans:

- jajecznica z jednego jajka, szczypiorek (90 kcal)
- trochę twarożku z dżemem (50 kcal)
- pomidor, pomarańcza (100 kcal)
- zupa pomidorowa z mięsem wołowym i makaronem (470 kcal)
- dwa małe jabłka (120 kcal)
Razem: 930 kcal/960 kcal

Wyzwanie bez słodyczy: 1/13 


Błagam Was o jakiekolwiek rady. Już na prawdę nie mam zielonego pojęcia co robić. Znacie już moją sytuację. Może wiecie coś na ten temat. Z doświadczenia swojego, innych, swojej własnej wiedzy. Cokolwiek się przyda. 
Bardzo się boję. 
Pomocy.



piątek, 21 marca 2014

Przerwa od świata

Nie było mnie przez kilka dni. Chyba będzie teraz częściej takich przerw w najbliższym czasie. 

Nie poszłam dzisiaj do szkoły. Celebruję dzień wagarowicza. A od poniedziałku będę miała grypę i na rekolekcjach też się nie pojawię. 

Przez ostatni tydzień piorę sobie mózg światem mody. Inspiruje mnie to. Tyle pięknych ubrań, zdjęć. To wszystko mnie do siebie przyciąga. Kiedyś muszę spróbować wedrzeć się do tego świata. Potem może nawet zostać tam na zawsze. 

Czuję się, jakbym za bardzo dała upust mojej diecie. Jakbym pozwalała sobie na zbyt wiele. Ale czuję się lepiej. Mam więcej energii, nie jestem aż tak zmęczona jak wcześniej. 
Z jednej strony jednak chciałabym jeszcze schudnąć. Myślę, że za jakichś czas zrobię sobie tydzień 300-500 kalorii dziennie. Tak dla zmiany. Może wtedy dieta lepiej podziała, zgubię trochę więcej. Zwłaszcza w tych nieszczęsnych biodrach. 
Z drugiej strony boję się. Że będę musiała jeść więcej. Żeby się rozwijać, być zdrową, żeby nie wypadały mi włosy i nie rozdwajały się paznokcie. Żeby moja miesiączka regularnie do mnie wracała. Dobrze, że to, co działo się ze mną do teraz jest odwracalne. To znaczy, nie mówię o tym, że moja stara waga może wrócić. Raczej ubytki zdrowotne. Przynajmniej to może się naprawić. Zauważyłam, że wypadła mi chyba połowa tych wszystkich włosów, które miałam. W sumie ciesze się z tego, czuję się lżej. żal mi tylko tej mojej gęstej grzywki, której wszyscy mi zazdrościli, a która znacząco się przerzedziła. Może dawna gęstość kiedyś wróci, ale jeśli, to mam nadzieję, że tylko na tyle, żeby grzywka wyglądała znowu tak cudownie jak kiedyś.

Pojutrze ważenie. Raczej nie oczekuję zbyt wiele. Jestem dobrej myśli, zawsze staram się być optymistką. W tym wypadku jednak modlę się, żeby nie było wzrostu wagi. Będę naprawdę szczęśliwa, jeśli będzie się minimalnie wahać koło 55 kg. Już nie mówiąc jak ogromnie bym się cieszyła, jeśli by jeszcze trochę spadła.
Jednak patrząc na progres w lustrze (albo raczej wizualny jego brak), mój niepokój wzrasta. Nie jest na szczęście tak obsesyjny, jak dwa miesiące temu. Nie dręczą mnie już koszmary. To oznacza, że mój stan psychiczny jest w normie.

Bilanse z ostatnich dni;

Wtorek (18.03.14):
- chleb razowy z plasterkiem sera (100 kcal)
- jogurt naturalny z suszonymi śliwkami (210 kcal)
- jogurt pitny śliwkowy, chleb razowy (260 kcal)
- mała miseczka rosołu  (80 kcal)
- dwa ciastka owsiane, kostka czekolady gorzkiej (125 kcal)
Razem: 665 kcal

Środa (19.03.14):
- jajecznica, dwie kromki chleba razowego (190 kcal)
- banan (80 kcal)
- dwie kromki chleba razowego z masłem orzechowym (140 kcal)
- jabłko (60 kcal)
- zupa pomidorowa (350 kcal)
- ciastko owsiane (50 kcal)
Razem: 880 kcal

Czwartek (20.03.14):
- jajecznica z kromką chleba pszennego (170 kcal)
- banan (80 kcal)
- łosoś, kapusta kiszona, buraki, ziemniak (300 kcal)
- owoce leśne, trochę maślanki naturalnej (150 kcal)
Razem: 700 kcal

Piątek (dzisiaj):
- dwie kromki chleba razowego, plasterek sera, jajecznica, ogórek świeży (230 kcal)
- trochę zupy pomidorowej, kawałek łososia, warzywka na parze (300 kcal)
- kostka czekolady gorzkiej z solą morską (50 kcal)
- sorbet z jednego banana i owoców leśnych (150 kcal)
Razem: 730 kcal 

W ciągu tego wolnego, które będzie trwało do czwartku, postaram się popracować nad swoją kondycją fizyczną, wrócić do ćwiczeń. Bardzo produktywnie wykorzystać ten czas. Dać z siebie wszystko. 



poniedziałek, 17 marca 2014

Zapach margerytek

Skończyły się moje zapasy energii na chodzenie do szkoły. Pasuję. Dosłownie. Jutro nigdzie nie idę. Załamał mnie też trochę dzisiejszy bilans. Nawet nie pod względem kalorycznym (nie jest tak źle). Ale myślałam, że rozerwie mi żołądek po tym co zjadłam. Za dużo na raz, za słodko na raz, za duży wysiłek dla mojego żołądka w tak krótkim czasie i tak nagle. Och ja głupia, co za błędy. 

Znowu wszystko dokładnie zaplanowałam. Skorzystam z okazji, że nie idę jutro do szkoły. Z rana od razu po śniadaniu półtora godziny jazdy na rowerku. Poza tym robię sobie dzień przeczyszczający. Do śniadania szklaneczka senesu (tak, wiem, ostatnio naprawdę go nadużywam), a na samo śniadanie jogurt z suszonymi śliwkami. Na obiad jogurt albo kefir. Na kolację też jogurt. W sumie jakieś czterysta kalorii. Wymarzę resztki moich wyrzutów sumienia, odpocznę i poświęcę trochę czasu swojemu ciału robiąc trochę większy wysiłek fizyczny. Wyśpię się. Znajdę czas dla siebie. Nareszcie. 

Bilans:

- bułka pszenna z plasterkiem sera, pomidorem i łyżeczką miodu (310 kcal)
- biała rzodkiew (20 kcal)
- krem z pory z mięsem z kurczaka (300 kcal)
- ciasto, babeczka z owocami, ciastka owsiane, ciasto (300 kcal+)
Razem: 930 kcal+

Czemu +? Bo sama w zadzie nie wiem ile to miało kalorii. Ciężko mi policzyć. Wszystko było z piekarni. Teoretycznie nie było tego aż tak wiele. Wiem tylko tyle, że na pewno było to więcej niż 300 kcal i mniej niż 500. Bilans normalnego człowieka? Nie sądzę. Z jednej strony zbyt niski, z drugiej - zbyt przesłodzony. Nadal do ideału mi daleko. Nawet jeśli brać za ideał dwie opcje; niskiego i bardzo skrupulatnego, obliczonego według diety bilansu/ zdrowego, ale wysokoenergetycznego i normalnego bilansu. I teraz weź tu się zatrzymaj gdzieś po środku. Ten dzień to totalna porażka. Początek był piękny. Potem - szkoda słów. Na szczęście to tylko ten jeden raz. Mimo to ostatnio za dużo sobie pozwalam. Wcale mnie specjalnie nie ciągnie do słodyczy. Ale zawsze coś. Zgadzam się tylko po to, żeby realia nie wytrąciły mnie z życia towarzyskiego. Zawsze znajdą się jakieś wymówki; a to Amerykanie przyjechali - nażryj się do woli wieczorami, dwa dni to przecież nic takiego, potem urodziny babci - przecież trzeba celebrować, kochana babcia ma urodziny tylko raz do roku. Już się boję co będzie następne. Tylko jednego jestem pewna - następnym razem zastąpię to wszystko czymś zdrowszym niż słodkości i nachos. 

Kupiłam dziś przy okazji z babcią w piekarni pół bochenka chleba razowego ze słonecznikiem. Raczej mi się nie uda (a nawet jeśli bym próbowała, to robiłabym to z niechęcią i bólem serca) wykręcić od zjedzenia kromeczki na śniadanie. Oficjalnie wracam do jedzenia chleba. Ciemnego. Wizja ponownego przyzwyczajenia się do białego za bardzo mnie przeraża, bo pamiętam jak bardzo trudno było mi z niego zrezygnować. Uwielbiam delektować się myślą, że już nie sprawia mi przyjemności jedzenie tej gąbki. 

Macie rację, nie powinnam tyle o tym myśleć. Miesiączka sam przyjdzie. To naturalne, że opóźnia mi się teraz cykl, skoro jestem na takiej ubogiej diecie. Dziękuję za Wasze rady, z pewnością mi się przydadzą. Już przy najbliższej okazji poproszę babcię, żeby kupiła mi orzechy. Siemię lniane mamy, a rybka jest zapowiedziana na obiad w ciągu kilku najbliższych dni. Próbowałam się faszerować jajkami, bo kiedyś spowodowało to prawdziwa eksplozję hormonalną, ale teraz póki co - nie pomaga. Na taki problem pomogłyby w krótkim czasie chyba jedynie te wszystkie kurczaki z fast foodów. Ale jak wiecie nie jest to ani zdrowe, ani znośne (przynajmniej dla mnie). Dlatego uzbroję się w cierpliwość i będę faszerować się zdrowymi tłuszczami, tak jak mówicie.
Kiedy już zaopatrzę się w te składniki, na pewno zafunduję sobie takie zdrowe śniadanie jak zaproponowałam nasza kochana Iza. Dziękuję Ci za tą radę, mam nadzieję, że to coś pomoże. 

Tak już na marginesie wspomnę, że mojej kochanej babci wyprawiłam cudne urodziny. Widziałam, że była szczęśliwa, dopilnowałam wszystkiego. Umyłam naczynia, posprzątałam kuchnię, przygotowałam ciasta i stół. Po szkole wstąpiłam do kwiaciarni i kupiłam białe margerytki, które moja babcia uwielbia. Jestem z siebie taka zadowolona! I ciesze się, że mogłam jej sprawić tym tyle radości. 



niedziela, 16 marca 2014

Półmartwa

Moje pół życie bywa jednocześnie męczące i ciekawe. Czuję się jakbym była pół obecna. Wszędzie. Na blogu, w szkole, w domu, we śnie. To dziwne uczucie. I staje się coraz bardziej odczuwalne z upływem czasu.

Zważyłam się dziś rano. Wciąż waga taka sama. Może to i lepiej. To znaczy, z pewnością jest to dobrze, zwłaszcza, że znów urosłam centymetr i moje BMI znacząco zmalało. Bilanse powoli idą w górę. W tym tygodniu chcę je podciągnąć do 750-1000 kalorii dziennie.

Okres jeszcze mi się nie pojawił. Trochę się boję. Kiedyś na pewno wróci. Już powoli moje bilanse wracają do normy, wiec może nawet już niebawem. Zdaje sobie sprawę, że jest to bardzo niebezpieczne. Ale za bardzo mi zależało. A teraz już nawet sama się o siebie boję. Czuję się tak niekobieco bez miesiączki. Dziwnie, obco. Czuję niepokój. Chcę, żeby wróciła. Macie jakieś rady? Nie chcę o tym nikomu mówić. To byłoby jak samobójstwo.

Bilans:

- jajko sadzone (93 kcal)
- jabłko (60 kcal)
- banan (80 kcal)
- kawałek indyka z ryżem i sosem słodko-kwaśnym (300 kcal)
- dwa kiwi (80 kcal)
- jogurt naturalny (100 kcal)
Razem: 713 kcal

Mam już ułożony plan na jutro. Moja babcia ma urodziny. Musze kupić jakieś kwiatki. Już wiem, że na pewno zjem jutro kawałek ciasta (na szczęście w miarę dietetycznego, bo z galaretka i owocami). Wszystko jest dokładnie obliczone. Kiedy sobie planuję dzień, idzie mi o wiele łatwiej. To dobry znak, więc jestem pozytywnej myśli.

Znowu. Chciałam Was odwiedzić na dłużej. Skończyło się na tym, że przeczytałam Wasze posty i stwierdziłam, że zostało mi (znowu) strasznie mało czasu, żeby cokolwiek zrobić. Ledwo zdążyłam skończyć lekturę do szkoły, a już muszę iść spać. Życie naprawdę bywa męczące, każdy z nas coś o tym wie. W przyszłym tygodniu mam rekolekcję, mam zamiar zostać w domu i zrobić trzydniową przerwę od życia. Mam nadzieję, że mój cudny plan się powiedzie. 
Trzymajcie się, Słoneczka. xoxo



sobota, 15 marca 2014

Nie oglądając się za siebie

Nie napisałam wczoraj. Znowu późno wróciłam. Czekałam na autobus chyba z pół godziny. Myślałam, że mi pęcherz rozerwie. Ostatecznie jakimś cudem dotarłam do domu po dwudziestej pierwszej. Pożegnaliśmy się z Amerykanami. Ogólnie było bardzo ciekawie. Genialnie się bawiliśmy, zrobiliśmy dużo zdjęć. Dużo osób płakało. Czuję się w takich momentach jak bezuczuciowa decha. Serio, nie wiem czemu oni płakali. To znaczy, wiadomo, parę osób rozumiałam, bo związali się z nimi, no ale reszta prawie słowa z nimi nie zamieniła, a i tak chodzili obsmarkani z czerwonymi oczami. Chyba płakali tylko na pokaz.

Rozmawiałam też wczoraj z koleżanką, która wie trochę o modelingu. Opowiedziała mi wszystko po kolei. Dobrze wiedzieć o tych wszystkich rzeczach. W sumie to mam duże szanse. Znalazłam już około dziesięć agencji, do których będę wysyłać zdjęcia za jakiś czas. Najpierw trochę zrzucę z talii i bioder, no i przede wszystkim porozmawiam z mamą. To znaczy, na poważnie, bo już wcześniej z nią o tym rozmawiałam. Ale nie tak na serio, bo był to raczej pomysł na przyszłość. Podeszła do tego optymistycznie, tak samo reszta rodziny. Więc chyba mogę liczyć na ich wsparcie.

Wzięłam się dziś za siebie. Chyba cztery godziny siedziałam w wannie. Czuję się czyta jak łza. Może nawet będę dzięki temu ważyć jutro troszkę mniej (złudna nadzieja, nie śmiejcie się ze mnie). Wypiłam już senes. Jedną torebkę, bo wczoraj były dwie. Bilans dzisiaj też mam wiele mniejszy niż wczoraj (bo wczoraj znowu troszeczkę zawaliłam). I po raz pierwszy nie zjadłam obiadu. Nie oczekuję zbyt wiele po tym tygodniu. Przyznaję, że wyszłam sporo poza limit (dobrze, że byłam na tyle rozsądna i wcześniej obniżyłam bilanse. W ten sposób zostało mi prawie tysiąc kalorii w nadwyżce. Którą i tak prawie całą z resztą wykorzystałam w tym tygodniu).

Przez to, że wracałam do domu o tak późnej porze, przez trzy dni nie jeździłam na rowerku. Przynajmniej w czwartek miałam niezły wycisk na wf-ie. Do dziś mnie nogi bolą. Dużo tez wytańczyłam w czwartek i piątek na texańskim wieczorze. To naprawdę było coś, zważając na moją bardzo dobrą kondycje.

Jeszcze jedna bardzo pozytywna rzecz. Zmierzyłam się dzisiaj. Urosłam kolejny centymetr! Przez miesiąc. Cieszyłam się jak dziecko, kiedy się dowiedziałam, że mam 171 cm.

Bilans z wczoraj (14.03.14)

- twaróg (80 kcal)
- pomidor, banan i plasterek szynki (120 kcal)
- trochę texańskiego jedzenia (200 kcal)
- zupa ogórkowa (300 kcal)
- dwie kostki czekolady gorzkiej (50 kcal)
Razem: 750 kcal

Bilans dzisiejszy:

- jogurt pitny (200 kcal)
- banan (80 kcal)
- kromka chleba razowego (60 kcal)
- owsianka na wodzie z suszonymi śliwkami (100 kcal)
Razem: 440 kcal

Jeszcze raz, nie wiem już po raz który w tym tygodniu, chciałabym Was przeprosić za moją pół obecność. Jestem z Wami i czytam Wasze posty. Totalny brak czasu nie pozwala mi na więcej. Ten dzień zleciał mi jak pstryknięcie palcami. Zostało mi już tylko jutro a czeka na mnie fizyka, lektura z polskiego, wypracowanie do napisania, matematyka i masa prac domowych. Obiecuję, że jutro do Was wpadnę na dłużej.



czwartek, 13 marca 2014

W rytmie country

Amerykański czwartek upłynął mi w tempie ekspresowym. Zapamiętam ten dzień na bardzo, bardzo długo. A najlepiej na zawsze. Było po prostu genialnie, cudownie, niewyobrażalnie! Nasi kochani Texańczycy nauczyli nas kilku nowych tańców, przygotowali wspaniałe jedzenie i naprawdę genialnie spędzili z nami czas (albo raczej my z nimi, albo jedno i drugie). Został nam jeszcze jeden dzień. Jutrzejszy. Ostatni amerykański dzień, ostatni texański wieczór. Trzeba będzie się pożegnać niestety. Już za nimi tęsknię. Na dodatek w celebrowaniu dzisiejszego wieczoru dopisywała nam wspaniała pogoda.

Na szybko wstawię swój bilans i idę spać, bo jestem padnięta (tak, po raz kolejny).

Bilans:

- twarożek ze szczypiorkiem (50 kcal)
- pół pomarańczy i pół jabłka (70 kcal)
- plasterek szynki (20 kcal)
- dwa pomidory (40 kcal)
- zupa grzybowa z mięsem z kurczaka (250 kcal)
- troszeczkę truskawek i banan (120 kcal)
- dużo texańskich przysmaków (~350 kcal)
Razem: 900 kcal

No tak, znowu przekroczyłam bilans. Z resztą jest o to jeden z największych, które ostatnio miałam. Ale to nic, bo znowu bardzo dużo ruchu miałam. Wszystko zapewne wytańczyłam. Miałam dziś też dwie godziny wycieńczającego wf-u. Wszystko spalone. Nie żałuję. I się z tego cieszę. Bardzo się cieszę, że nie jestem motylkiem i że nie mam wyrzutów sumienia za każdym razem, kiedy zjem chociażby jednego cukierka. Miałam takie momenty w czasie odchudzania, kiedy miałam takie właśnie podejście i nie czułam się z tym genialnie. Teraz jest idealnie. Wszystko wypośrodkowałam.

Bardzo cieplutko dziękuję Wam za wszystkie komentarze. Zarówno te pod poprzednim postem, jak i wszystkimi innymi. Dziękuję za Wasze wsparcie i ciepłe słowa. Naprawdę to doceniam i jak tylko znajdę trochę czasu w weekend, to i Was odwiedzę.
Trzymajcie się, chudzinki. xoxo



środa, 12 marca 2014

Nutka optymizmu

Jak już wcześniej wspominałam; środa jest zdecydowanie moim słabym dniem tygodnia. Nie, żeby było dziś tragicznie, źle też nie jest. Jednak dniem idealnym bym tego nie nazwała. Po obiedzie wszystko miało być 'cacy'. No ale jak to zwykle w środy bywa, zauważyłam świeżo ugotowaną zupę grzybową. Co zrobiłam? Zjadłam obiad i prosto z gara wypiłam kilka chochel. Nawet nie chcę tego wliczać do bilansu mimo wszystko.. Zrekompensowałam to sobie 35 minutami (tym samym -260 kcal mniej) jazdy na rowerku stacjonarnym (tym razem bez przerwy).

Z ulgą stwierdzam, że poprawa algebry poszła mi jak z płatka. Do tego miałam farta. Prawdziwego, rzadko spotykanego farta. Bo dostałam identyczny test na poprawie, jaki pisałam w klasie i jeszcze miałam zdjęcia na telefonie. Każde zadanie z tego testu przebiłam kilka razy wczoraj wieczorem. Lepiej być nie może, szósteczka murowana.
Mieliśmy dziś aż trzy godziny z Teksańczykami. Było genialnie, opowiadali nam jak wygląda kościół w Ameryce, system szkolnictwa, codzienne potrawy itd. Pewnie nie zdziwi Was, jeśli powiem, że wszystko co Amerykańskie jest smażone, albo jeśli nie jest - zawsze może być. Więc stereotyp o mani niezdrowego amerykańskiego jedzenia wcale nie jest mitem. Coś czuję, że jutro sama się o tym przekonam na własnej skórze.
Od kiedy ci mili goście pokazali się u nas w szkole, nieustannie myślę o Ameryce, o tym, jakiego mieli farta, że się tam urodzili. Po prostu w głębi serca kipię z zazdrości. Zawsze chciałam pojechać do Ameryki, do Kalifornii, do Nowego Yorku. A oni tak sobie po prostu mówią '[...] No, urodziłam się w Los Angeles, ale w wieku ośmiu lat przeprowadziłam się do Texasu [...]'. Ponoć oni mają identyczne odczucia, kiedy my mówimy w ten sposób o Egipcie, albo Grecji.
W każdym razie naprawdę mam dużo zapału do nauki. Będę się uczyła angielskiego tak długo, aż będzie on perfekcyjny. W drugiej klasie liceum chcę iść na CAE. Musze się do tego czasu wyrobić. To najlepszy czas na zdawanie takich egzaminów, bo jeśli chciałoby się iść na uczelnię w Ameryce, to w trzeciej klasie trzeba składać papiery, a razem z nimi świadectwo z wynikami dodatkowych testów upoważniających do dostania wizy studenckiej.

Bilans:

- twaróg z dżemem (80 kcal)
- jabłko (70 kcal)
- wafelek ryżowy z dwoma plasterkami szynki (80 kcal)
- kilka koktajlówek (15 kcal)
- makaron ryżowy z mięsem i ananasem (350 kcal)
Razem: 595 kcal


Dzisiejszy bilans zamieniam miejscami z bilansem z piątku. Wtedy mam zamiar wszystko nadrobić. Cóż, może nie idzie wszystko po mojej myśli, ale mam nadzieję, że pojutrze już będzie lepiej (jeśli nie jutro). Nie mówiłam wcześniej, ale zachomikowałam dodatkowe 900 kalorii właśnie na taki wypadek jak dzisiejszy. Na szczęście ta zupka grzybowa pewnie wiele nie miała, ale nie chcę już tego liczyć, bo zepsuję sobie całkowicie motywację i humor.



wtorek, 11 marca 2014

Stopniowy powrót do formy

Dzisiejszy dzień spędziłam bardzo aktywnie w miarę możliwości. Jestem z siebie zadowolona. Na wf-ie mieliśmy dzisiaj godzinę siłowni i godzinę fitnessu. Całą pierwszą lekcję się rozciągałam i ćwiczyłam mięśnie. Potem pół godziny jeździłam na rowerku stacjonarnym. Ogólnie z początku nastawiałam się na 10 minut, potem przerwę i kolejne 10. Ale jakoś tam stwierdziłam 'Ach, zrobię te 15 minut, poczuję się lepiej. Zawsze coś.' Po piętnastu minutach stwierdziłam, że dobiję do dwudziestki. następnie pomyślałam sobie, ze jak już się rozkręciłam, to kolejne pięć minut mi nie zaszkodzi. Na pięciu minutach się nie skończyło, bo 25 nie wydawało mi się na tyle pełną i okrągła liczbą, żeby na niej zaprzestać. W ten sposób równe pół godziny przejeździłam na rowerku stacjonarnym. I jestem z siebie bardzo zadowolona, zważając na moje początkowe plany. Jakby dodać do tego jeszcze te 20 minut w drodze do szkoły i z powrotem to w sumie wyszłoby 50 minut. Czyli -370 kcal na dziś zaliczone plus -150 za stretching na pierwszej godzinie. Może jeszcze coś dzisiaj zaliczę. Wczoraj po wstawieniu posta wyjeździłam jeszcze 15 minut. W najbliższej przyszłości to chyba będzie mój mały nałóg. Liczę, że pomoże mi on w drodze do sukcesu. 

Z jedzeniem też u mnie lepiej. Jeśli lepiej można nazwać jedzenie stu/dwustu kalorii więcej. No cóż, z pewnością jest to zdrowsza droga do schudnięcia. Obmyśliłam też sobie tygodniowy cykl naprzemienny w trosce o swój metabolizm. 
Plan na najbliższe dni:
środa: 700 kcal
czwartek: 500 kcal
piątek: 600 kcal
sobota: 450 kcal
W razie problemów mogę w sumie sobie zamienić np. środę z czwartkiem. Właśnie mam dylemat co do tych dwóch dni. Zobaczę jak mi jutro pójdzie z bilansem, bo środa to mój słaby punkt tygodnia. A czwartek nie zapowiada się mało-kalorycznie. 

Przyjechali do nas do szkoły Amerykanie prosto z Texasu. Będą u nas tydzień. Są bardzo przyjaźnie nastawieni i otwarci na nowe znajomości, genialnie się z nimi rozmawia. Właśnie w czwartek organizują w swoim miejscu pobytu texański wieczór. Dlatego mam problem czy nie zamienić tych dwóch bilansów miejscami. Dokładnie mówiąc, na pewno pojawią się tam różne amerykańskie przysmaki, które przywieźli specjalnie dla nas. My tez mamy przynieść coś polskiego. Zamierzam kupić Ptasie Mleczko i pierniczki. Jestem ciekawa jak im będą smakować i czy kiedykolwiek je jedli. Zastanawiam się też, co oni dla nas będą mieli. 

Bilans:

- jogobella (120 kcal)
- jabłko i pomarańcza (150 kcal)
- makaron ryżowy z mięsem z kurczaka i ananasem (350 kcal)
- pół jogurtu naturalnego z truskawkami, kostka czekolady (65 kcal)
Razem: 685 kcal

Jak pewnie zauważyłyście od tego tygodnia wróciłam do małego drugiego śniadania. Lepiej się czuję, kiedy jednak je jem. Już zaczynałam słabiej się czuć w szkole. Wiecie, marki przed oczami, 'waciane' nogi i tego typu rzeczy. Jutro mam taki zamiar, żeby wziąć na to drugie śniadanie wafelek ryżowy z plasterkiem szynki i dwa pomidory. Zawsze jakaś odmiana, dawno nie brałam warzywek do szkoły. Jak moja babcia w końcu zaopatrzy lodówkę w rzodkiewkę białą to na pewno też znajdzie się na liście w drugich śniadaniach.

Swoją drogą, jutro poprawiam sprawdzian z algebry (co oznacza, że siedzę jutro dziesięć godzin w szkole); życzcie mi powodzenia~




poniedziałek, 10 marca 2014

Z wiatrem

W końcu udało mi się dziś ruszyć tyłek. No i się zważyłam. Wracam też do zdrowszej diety, będę chudnąć wolniej.
Może zacznę od początku. Pojechałam dziś na rowerze do szkoły. Cudowne uczucie. Wschodzi słońce, wiatr we włosach i słuchawki w uszach. Genialne. Polecam, naprawdę polecam. Przejeżdżając obok mojego przystanku autobusowego, którego byłam jak dotąd codziennym gościem z radością minęłam odjeżdżający autobus, który za chwile miał stanąć w korku. Zapewne gdybym dziś nie pojechała moim kochanym dwukołowcem, to bym się spóźniła.
Po powrocie do domu zjadłam satysfakcjonujący obiad i zeszłam na dół. Włączyłam telewizor, który był tylko dodatkiem do ćwiczeń. A konkretniej jazdy na rowerku. Tym razem stacjonarnym. Przejeździłam dobre dwadzieścia minut. Internet mówi mi, że spaliłam 150 kalorii. Jazdy do szkoły nie liczę za bardzo mimo wszystko, bo i tak cały czas z górki jechałam, a w drodze powrotnej wsiadłam w autobus.

Efekty ważenia. Także satysfakcjonujące, na więcej nawet nie liczyłam, ale 0,3 kilograma mniej. Teraz chyba mniej więcej tyle będę chudnąć, może postaram się trochę więcej, bo kto by nie chciał. Ale tym razem nadrobię ćwiczeniami. Także oficjalnie ważę już równe 55 kilogramów.

Przez kilka ostatnich dni pozwalam też sobie na trochę więcej. Jednak dopiero dziś zaczęłam na zdrowo-poważnie, bo wcześniej nie planowałam jadłospisu. Nie dbałam za bardzo co zjem na następny posiłek i ile dokładniej kalorii to będzie. A dziś już wiedziałam. I czuję się z tym dobrze. No i zjadłam pierwszy raz od dwóch tygodni coś w szkole. Nie było z tym tak źle, ale chyba lepiej będzie jak sobie to odpuszczę, bo dużo łatwiej mi tak podtrzymać prawidłowy bilans. Mogę wtedy pozwolić sobie na więcej w domu.

Bilans:

- twaróg z biała rzodkiewką (60 kcal)
- banan i pół jabłka (130 kcal)
- łosoś na parze (150 kcal)
- brokuł i kapusta kiszona (120 kcal)
- truskawki i pół jogurtu naturalnego (70 kcal)
Razem: 530 kcal

Mimo wszystko, gdybym jednak nie zjadła tego drugiego śniadania w szkole, to byłoby to 400 kalorii. No ale trudno, przynajmniej mam więcej energii a i tak większość spaliłam.



Może jakaś letnia motywacja? Do wakacji jeszcze 109 dni. A tak niedawno temu było ponad 150. Czas szybko leci. Trzeba się wziąć w garść!

niedziela, 9 marca 2014

Ukojenie

Dobra, zgadzam się, chyba troszeczkę wczoraj przesadziłam. Wiem, że w kaloryczności nie wyszło tego za wiele mimo wszystko, ale.. No właśnie 'ale'. Wszystkie te kalorie (-80, bo zawsze jem rano twarożek w tygodniu) włożyłam w siebie na raz. No i skutek to wypchany brzuch, wiec nic dziwnego, że czułam się jakbym objadła się za wszystkie czasy.

No i chyba nie jest ze mną tak idealnie jak Wam się wydaje. Ciężko jest mi odmówić sobie czegoś, ostatnio z utęsknieniem patrzę na ciasteczka czekoladowe i drożdżówki z wiśnią i kruszonką. Moje dwie największe pokusy. Ze słodkich rzeczy brakuje mi goudy. Nie jadłam jej od trzech miesięcy. Dziś zjadłam jeden plasterek na spróbowanie, bo byłam ciekawa jak smakuje po tak długim czasie. Myślałam, że się rozpłynę na podłodze i z bólem serca zamknęłam drzwi lodówki. Jeszcze jedna rzecz. Dość obrzydliwa, jeśli nie lubicie tłustego mięsa i cholesterolu. Od dzieciństwa kochałam zjadać pieczoną skórę z kurczaka, indyka, kaczki, czegokolwiek, byleby smakowało jak pieczona skóra. Teraz też trochę brakuje mi tego tłuszczyku, smaku z dzieciństwa. Może dlatego miałam wczoraj takie wyrzuty sumienia, bo zjadłam jej trochę z tym mięskiem z indyka. Nie wiem ile taka skóra ma kalorii, ale z pewnością nie mało, dlatego nie wiem, czy dobrze policzyłam bilans.

W każdym razie obudziłam się dziś rano o ósmej. Nie przeczyściło mnie, nie mogłam się nawet normalnie załatwić, a stanięcie na wagę z takim wypchanym brzuchem byłoby tragedią (+2 kilo gwarantowane). Zeszłam na śniadanie, oczywiście w wersji mocno przeczyszczającej i popiłam je senesem. Zważę się jutro rano. Pewnie nie będzie takiego spektakularnego efektu, jak oczekiwałam, ale i tak będę zadowolona z jakiegokolwiek spadku.

Bilans:

- jogurt naturalny z suszonymi śliwkami (200 kcal)
- banan z łyżką miodu (140 kcal)
- małe jajko i reszta mięsa z indyka (110 kcal)
- warzywka na parze (100 kcal)
Razem: 560 kcal

Prócz tego zjadłam jeszcze dwa szklane cukierki, plasterek goudy i jedną koktajlówkę. Pojechałam z tatą do galerii; kupił mi witalny koktajl owocowy (truskawki, banan, pomarańcza), a potem wypiłam pół małej czekolady orzechowej w Starbucksie. Ostatecznie cały dzień co godzinę latałam do toalety, więc jestem pewna, że przeczyściło mnie w takim stopniu, że mogę spokojnie tego nie zaliczyć do bilansu.

Teraz już wyglądam o wiele lepiej. Jak już wcześniej wspominałam, chciałabym jeszcze schudnąć te 3-4 kilogramy i powoli wracać do normy, zdrowych, rozsądnych bilansów, odpowiednich dla normalnego człowieka. Zakładając za swój cel te 49 kg chyba nie byłam świadoma, e może to być jednak za mało. Nie wiem. Nie wiem, jeszcze zobaczę. Wszystko okaże się po drodze. Na razie wiem, że muszę jeszcze trochę schudnąć i tego będę się trzymać. Ale już bardziej powoli. Wracam od jutra do bilansów 500-600 kcal. Te dwa tygodnie dały mi trochę w kość. W powietrzu wisi nade mną napad i wolę mu zapobiegać, zanim będzie faktem dokonanym.
Może wreszcie uda tez mi się wcielić w życie te moje plany z większą aktywnością fizyczną, skoro zwiększam bilanse. Może uda mi się codziennie wszystko spalić i jeszcze lepiej będę chudnąć. Piękna wizja, szkoda, że na razie mi się nie chce i nie mam siły. Na szczęście jutro jadę rowerem do szkoły (już tak stuprocentowo, bo zbierałam się do tego od miesiąca, tylko, że cały czas było za zimno).

Jeszcze jedna sprawa. Wiem, że moje bilanse wskazują na to, że mój styl życia jest typowy dla kogoś, kto kultywuje pro-anę. Ale ja nie jestem motylkiem i nie chcę być. Może i na początku byłam, ale tylko z niewiedzy. Pro-ana to stan umysłu. Stan umysłu, który bardzo różni się od mojego. I bardzo się z tego cieszę. Ja chcę tylko schudnąć. Nie dążę do bycia szkieletem, na których wisi cienka warstwa skóry. Może i nie odchudzam się zdrowo, ale to nie wszystko. Pamiętajcie o tym.



sobota, 8 marca 2014

Sumienie, gdzie jesteś?

Nie napisałam wczoraj. Poszłam spać po siedemnastej i spałam do samego rana, całe czternaście godzin. Od razu lepiej się czuję. Według internetu spaliłam w tym czasie 770 kalorii. No okej, tylko lepiej dla mnie. Tylko szkoda, że rano po raz setny z kolei pokłóciłam się z babcią. Znowu dosyć poważnie. O co? O jedzenie. 'Masz pierwsze objawy anoreksji! Od dziś będziesz jeść normalnie! Więcej się nie odchudzasz, nie ma mowy!'. Genialnie, tylko, że ja nie mam teraz zamiaru przestać. Nie ma mowy. Kiedy jestem tak blisko celu. Muszę coś wymyślić. Miałam nadzieję, że zjem dziś tylko te 300 kalorii w ramach dnia przeczyszczającego, ale nie mam już na co liczyć, bo jest po fakcie. Niby nie tak źle, ale wiem, że będę musiała wypić trochę więcej senesu. Bo boje się, że nie zadziała.

Bilans:

- jogurt naturalny z łyżeczką dżemu (120 kcal)
- trochę twarogu z rzodkiewką białą (50 kcal)
- małe jajko na miękko (50 kcal)
- mięso w indyka (250 kcal)
- warzywka na parze (100 kcal)
Razem: 570 kcal

Tak, czuję się jakbym obżarła się niczym wielka wiejska stara świnia. No cóż, bywają takie dni, ale żeby akurat przed ważeniem? Czy ja nie mam wstydu? I jeszcze ani trochę nie jest mi żal. Nie czuję wyrzutów sumienia. Ani trochę. To przerażające. Zmieściłam się dziś w rozmiar 34, i co? Nie chcę tego stracić. Za chwilę idę zaparzyć senes, bo czuję, że moje sumienie cudownie się obudzi, kiedy stanę jutro na wadze. Będę zadowolona nawet, jeśli nie spadnie tyle ile zamierzałam. Będę szczęśliwa, jeśli będzie chociaż te 0,3 kg mniej. Chociaż i tak mam złe przeczucia i nie liczę na zbyt wiele. Oby tylko nie było więcej, bo cały tydzień będę się karać w myślach.
Podaję z pamięci tyle ile jestem w stanie sobie przypomnieć, wczorajsze kalorie:

Wczorajszy bilans:

- twaróg z dżemem (80 kcal)
- zupa pomidorowa z makaronem i mięsem z kurczaka (400 kcal)
Razem: 480 kcal

Niby chyba o niczym nie zapomniałam, no ale przecież mogło być tak pięknie. Pamiętam, że rzuciłam się na to jedzenie. Dosłownie, coś we mnie mówiło mi  'Jedz, potrzebujesz tego teraz. Bardzo tego tego potrzebujesz.'. To było okropne. I było drugim powodem, dla którego poszłam wcześniej spać. Żeby mnie już nic nie kusiło. Aż ciężko nie przeklnąć, jaka ja jestem ostatnio głupia. Powinnam mieć już okres. Może dlatego się tak objadam przez ostatnie dwa dni. Jutro będzie lepiej, obiecuję. Sama już ze sobą nie wytrzymuję. Dlaczego teraz. Jutro dostanę za swoje. Będę pełna podziwu, jeśli waga będzie mi nadal stała w miejscu i nie wzrośnie.
Wybaczcie mi, że ostatnio raz komentuję, raz nie. Czytam Wasze blogi, każdy post, jestem z Was dumna i wierzę w Was. W każdą z osobna. Ale sama nie mogę się uporać ze sobą.
Potrzebuję przerwy od życia.



czwartek, 6 marca 2014

Trzy, dwa.. jeden?

Jutro nareszcie piątek. Można już się odprężyć i przygotować na weekend. Przynajmniej ja mogę, bo nie mam na jutro nic zadane, dodatkowo zero kartkówek i sprawdzianów. Poszłam dziś nawet do kina. I szczerze muszę Wam powiedzieć, że już dawno nie widziałam tak dobrego filmu (Non-stop). Nie gustuję jakoś szczególnie w thrillerach, ale ten mnie urzekł.

Bilans dziś podobny do wczorajszego. Byłoby znacznie mniej, gdyby nie batonik zbożowy, który zjadłam w kinie. No ale już po fakcie, przynajmniej nie byłam głodna i miałam jakiś dobry zamiennik jogurtu naturalnego. Jutro postaram się zjeść jak najmniej, w sobotę tak samo. Chcę się znowu przeczyścić przed ważeniem. Pewnie już zdążyłyście zauważyć, że bywają czasy, kiedy bardzo to przeżywam. Tydzień temu chyba pierwszy raz się tak stresowałam tym dniem. Nie chce pamiętać tych snów, które śniły mi się tamtej nocy.

Tak więc zostało mi jeszcze do wykorzystania ponad osiemset kalorii na następne dwa dni. Idealnie. Przynajmniej nie muszę się martwić, że wyjdę poza margines.

Mieliśmy dziś wf; pierwsza godzina siatkówki, druga siłowni albo fitnessu. Oczywiście wybrałam fitness, wzięłam matę i przez czterdzieści pięć minut rozciągałam się i ćwiczyłam mięśnie. Od razu czuję się dużo lepiej. Chciałabym taką godziną wolną na ćwiczenia dysponować codziennie. Tak chociażby zamiast religii. Przydałaby mi się. Szkoda, że to niemożliwe.

Bilans:

- twaróg z dżemem (80 kcal)
- dwa jajka (140 kcal)
- fasolka szparagowa (100 kcal)
- batonik zbożowy (170 kcal)
Razem: 490 kcal

Jajka, jajka, jajka - będę je jeść przez najbliższe dni jak najczęściej. Zazwyczaj przyspieszają mi miesiączkę, może teraz też pomogą. Bo mimo, że moja jeszcze po trzech latach się nie ustabilizowała, to zwykle była na końcu lub początku miesiąca, a teraz się trochę spóźnia. Może to jest fałszywy alarm i nie powinnam się martwić, ale przezorny zawsze ubezpieczony. Nie chcę zrezygnować ani z diety ani z płodności. Muszę jakoś temu zaradzić. 
Przydałoby mi się też więcej snu. Ciężko na wszystko znaleźć czas. Muszę w końcu się ogarnąć i iść dziś wcześniej spać, a nie oglądać seriale dokumentalne o wychudzonych celebrytkach. 



środa, 5 marca 2014

Z miłości do chudości

Jest dobrze, ciesze się, że idzie mi coraz łatwiej, ale bywają takie dni, że jednocześnie martwię się o siebie. Mam na myśli swoje zdrowie. Moja kondycja fizyczna jest w bardzo dobrym stanie, mam zdrową skórę, włosy i paznokcie. Ale boję się o co innego. Co jeśli przestanę miesiączkować? To byłaby prawdziwa tragedia. W zasadzie nie mam jeszcze aż tak regularnej miesiączki, więc staram się nie martwić. Zazwyczaj nawiedza mnie ona na początku lub końcu miesiąca. Oczywiście bywają wyjątki, ale od kiedy zaczęłam moją przygodę z dietą coraz bardziej się zamartwiam. Wyczekuję na nią z niecierpliwością. To jasne, że nie chcę jej stracić. Ale nie mam pomysłu jak temu zapobiegać? Może mogłybyście polecić jakieś produkty, które szczególnie mogłyby wspomagać wytwarzanie się tego typu hormonów? Wiem, że jajka bardzo pomagają, dlatego jutro postaram się wcisnąć jedno w bilans, ale nie mam zielonego pojęcia co jeszcze mogłoby się okazać pomocne.

W końcu wczoraj nie ćwiczyłam. Chciałam iść spać wcześniej. W połowie się udało, a w połowie nie. Zasnęłam wcześniej niż zwykle, ale później niż oczekiwałam. Ostatecznie niby byłam wyspana, ale brakuje mi czasu na ćwiczenia i sen. Chciałabym poświęcić go więcej na te dwie rzeczy. Codziennie mam nadzieję, że może w końcu dzisiaj uda mi się znaleźć te pół godziny chociaż, ale w końcu i tak moja dobra wola spełza na niczym.

Bilans:

- twaróg z dżemem (80 kcal)
- łosoś na parze (150 kcal)
- fasolka szparagowa na parze (100 kcal)
- jogurt naturalny z łyżeczką dżemu (130 kcal)
Razem: 460 kcal

Znowu zrobiłam tą samą głupią rzecz. Nie miałam do jogurtu dodawać dżemu tylko te cholerne owocki, ale nadal nie mam tej starej tarki. Póki co, schowałam moje skumulowane drugie śniadania do rzadko otwieranej szafki. Modlę się, żeby przetrwały do przyjazdu dziadka. Coś czuję, że jogurcik z dżemem będzie moją codzienną rutyną, tak samo jak twarożek rano.

Przez kilka ostatnich dni mam wrażenie jakbym tym razem zrzucała masę z bioder i tyłka. Może to tylko złudzenie, no ale miło by było, gdyby było prawdziwe. No i jestem pełna nadziei, że w tym tygodniu też trochę schudnę. Liczę na przynajmniej pół kilograma (ach, marzenia..).

Dziś osiągnęłam mój kolejny mały (tym razem szkolny) sukces. Pani polonistka dała mi dziś dyplom uznania z olimpusa z języka polskiego mówiąc 'Z tyłu masz ołówkiem napisane, które zajęłaś miejsce w Polsce.'. Zerknęłam kątem oka gotowa usiąść w ławce i przez chwilę myślałam, że mi się przywidziało. Zobaczyłam 17. Spojrzałam na nauczycielkę, ona spojrzała na mnie. Spytałam czy to na pewno o mnie chodzi i czy nikomu się nie pomyliło. Ha. Nawet nie pamiętam, że brałam w tym konkursie udział, a tu taka niespodzianka. No nie powiem, ciekawie, ciekawie. Szkoda tylko, że siedem miejsc dzieliło mnie do tytułu laureata. Z angielskiego byłam jeszcze bardziej wściekła na siebie, bo zabrakło mi dwóch miejsc w tym samym konkursie. A już bym miała dodatkowe dziesięć punktów do liceum.

Prosiłyście, żebym wstawiła swoje zdjęcia. Wstawiłabym, gdybym miała jakieś normalne. Ale niefart chciał, że takowych nie posiadam. To znaczy, zrobiłam w grudniu i stycznia do before-after, ale jeszcze nie czas na to. Może rzeczywiście dobrym pomysłem byłoby zrobienie jakichś przyzwoitych zdjęć. Mogłyby się przydać. Dlatego może już niebawem wstawię Wam jedno z nich w jakiejś notce. Jak tylko je zrobię, rzecz jasna.



wtorek, 4 marca 2014

Zatrzaśnięta w czasoprzestrzeni

Dzień jak co dzień. Na szczęście wtorek się już skończył. Staram się nie pisać cały czas o tym, że czas leci mi coraz szybciej, a ja czuję się jakbym żyła w otwartej czasoprzestrzeni (albo nie żyła - jak wolicie). Jeszcze niedawno porównywałam je do pędzącego pociągu. Teraz raczej jest to samolot. Da się to w ogóle jakoś zatrzymać? Sama nie wiem, czy wolę, żeby czas mi się ciągnął niemiłosiernie, czy żeby uciekał mi z prędkością światła. Chyba mimo wszystko wolę tą pierwszą opcje. Bo przecież lepsze jest dłuższe życie niż krótsze, nawet jeśli jego długość to tylko pewnego rodzaju iluzja, prawda?

Jeśli chodzi o te owoce. Ja naprawdę nie mam już z czego zrezygnować. Ze śniadania, którym jest twaróg z dżemem nie zrezygnuję, z obiadu też nie, kolacji w zasadzie nie jem, chyba, że mały jogurcik, jeśli już nie mogę wytrzymać. Nie jem deserów, nie jem czekolady, nie podjadam. Opierając się na własnym doświadczeniu, wbrew temu co mówicie - owoce mają kalorie i to nie mało, jeśli patrzeć później na zrzuconą wagę. Różnica jednak jest duża. Kiedy jadłam te owoce dwa tygodnie temu waga wcale nie ruszyła, a jadłam tak samo jak teraz poza tym jednym posiłkiem. Nie wiem, może to ze mną jest coś nie tak, ale kiedy tylko wyeliminowałam to jabłko, pomarańcze i kawałek grejpfruta czy banana, moja waga zaczęła od razu zauważalnie spadać. Więc to nie jest tak, że można nie wliczać owoców do bilansów. One też się liczą.
Raczej nie przekonam się do jedzenia tego drugiego śniadania w szkole, po tym, czego doświadczyłam. Wolę jednak uważać, w szkole dużo łatwiej jest mi nie jeść. Najłatwiej zaoszczędzić mi na tym posiłku.
Dlatego postanowiłam, że wieczorami, jeśli będzie to konieczne - będę robić sobie mus jabłkowy do jogurtu naturalnego. (Dziękuję za ten genialny pomysł!) To prawdopodobnie najlepsze rozwiązanie. Zwłaszcza, że nawet jak pytam się koleżanek w szkole, czy chcą moje śniadanie, to one zawsze odmawiają. Widzą, że nie jem. Nie są głupie. Ale tylko utrudniają mi życie, kiedy dziękują i nie biorąc nic mówią, żebym sama to wszystko zjadła.
Kusiło mnie, żeby zrobić mus z kiwi, ale muszę zużyć te owoce ze szkoły, bo robię to tylko ze względu na nie przecież. Dopiero wtorek, a mi już się ich dużo uzbierało. No ale ostatecznie (głupia, głupia ja) nie zrobiłam ani z tego ani z tego. Dodałam łyżeczkę dżemu truskawkowego. Nie mogłam znaleźć tarki, a nie chciałam, żeby babcia zauważyła, że trzymam w pokoju niezjedzone śniadania z całego tygodnia. Bardzo podejrzane byłoby moje zachowanie, gdybym poszła na górę z tarką, miseczką i jogurtem naturalnym.

Postanowiłam, że chyba zacznę się ruszać więcej. W zeszłym tygodniu mniej chciało mi się jeść niż w tym. jednak będę się musiała trochę pomęczyć, żeby spalić te kalorie. Może nawet przyniesie to lepsze efekty. Dziś (jeśli jeszcze starczy mi czasu - niemiecki i wos czekają, a same się nie zrobią) postaram się zrobić jakiś króciutki workoucik XHIT Daily, który tak bardzo mi poleca cały czas Nell. Powiem Wam, że nawet to nie będzie dziś dla mnie proste. Nie wiem od czego ale bolą mnie nogi, jakbym cały dzień jeździła na rowerze bez przerwy. Przynajmniej z rozciąganiem jest coraz lepiej. Już bez rozgrzewki mogę spokojnie siedzieć pół minuty dosłownie leżąc na wyprostowanych przed sobą prostych nogach z obciągniętymi palcami. Robiąc motylka swobodnie dotykam kolanami ziemi na dalszym położeniu pięt. Jakieś tam efekty są i się cieszę, zwłaszcza, że ostatnio nie rozciągam się aż tak regularnie, jak bym chciała.

Obiecałam sobie jakiś czas temu, że do czerwca schudnę na tyle, żeby móc wysłać swoją aplikacje do agencji modelingu. Ostatecznie raczej brzydka nie jestem. Spróbować warto. To jedno z moich skrytych marzeń, może niebawem się spełni. Ale póki co nie powinnam nawet o tym myśleć, bo najpierw muszę jeszcze trochę schudnąć.

Bilans:

- twaróg z dżemem (80 kcal)
- gulasz z indyka i gotowanych warzyw (300 kcal)
- jogurt naturalny z łyżeczką dżemu truskawkowego (140 kcal)
Razem: 520 kcal

Zauważyłam, że w moich bilansach jest w miarę dużo nabiału. Chyba jest go wystarczająco, bo jakoś specjalnie mnie nie ciągnie do tego typu produktów. Węglowodany i cukry mogłabym troszkę zwiększyć owocami jeśli zajdzie taka potrzeba. Białko to szczególnie mięso. Chyba powinnam jeść więcej warzyw. Niedługo spróbuję nad tym popracować. Cieszę się też, bo nigdy nie miałam problemów z tymi wszystkimi słodkimi napojami pełnymi cukrów. Nie cierpię ich. Teraz piję w zasadzie tylko wodę i zieloną herbatę. Wykluczyłam jedynie mleko, kakao i soki, które piłam i tak raz na ruski rok. Póki co, nie jest źle.

Z moich obliczeń wynika, że żeby w tym tygodniu schudnąć około 1,3 kg, muszę przez następne trzy dni jeść około 475 kcal dziennie, a w sobotę 350 kcal. Dam radę. Ogółem cały tydzień w celu schudnięcia 1,3 kg z moją wagą i wzrostem, trzeba zjeść nie więcej jak około 3420 kcal. Czyli średnio niecałe 500 dziennie. Im więcej ćwiczę, tym więcej mogę jeść (albo zamiast tego = więcej chudnę).
Ostatnimi czasy zastanawiam się, czy jeszcze myślę jak normalny zdrowy człowiek. Wszyscy naokoło mi mówią, że mam obsesję. Może mają rację? Może mam zaburzenia odżywiania?



poniedziałek, 3 marca 2014

Przed siebie

Kilka minut temu zorientowałam się, że w złym miejscu zmierzyłam się z biodrach. To znaczy, wymiary, które podałam dla bioder w rzeczywistości były dla miejsca, w którym wystają kości biodrowe. Nie mam porównania niestety, ale i tak widzę, że niezły ten pomiar. Więc nie jest źle. No od początku przeczuwałam, że coś jest nie tak z tymi wymiarami. Przed chwilą zmierzyłam się jeszcze raz i w biodrach mam 80 cm. Czyli ostatecznie mam 83-61-90. Tak, teraz dążę do perfekcji. Poza tymi kilogramami, które chcę zrzucić, na pewno zgubię też parę centymetrów w talii i bioderkach. 
Ogółem poniedziałek jak to każdy poniedziałek. Muliło mnie niemiłosiernie na pierwszych lekcjach. Byłam wściekła na cały świat, miałam ochotę wydrapać oczy każdemu, kto się do mnie zbliżył. Dopiero po czwartej godzinie się uspokoiłam i opadły mi emocje. No i ten tydzień też nie jest taki ciężki. Powiedziałabym nawet, że łatwy. Pomimo nawału pracy domowej z każdego przedmiotu i kartkówek nie ma żadnych (!) sprawdzianów. 
Kolejna obawa. W piątek szkolny dzień kobiet. W zeszłym roku były mega dobre czekolady. A w tym..? Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Kolejna próba dla mojej silnej woli. 
Następny problem. Moja babcia jest święcie przekonana, że zjadam śniadanie w szkole (och, kłamczucha ze mnie), kiedy ja już od dobrego tygodnia nie jem nic. Do tego czasu oddawałam wszystko dziadkowi, ale dziś dziadek wyjechał. Co ja mam zrobić z tymi świeżymi owocami pokrojonymi i obranymi? Przecież ich nie wyrzucę. Nie mam zamiaru marnować jedzenia... Z drugiej strony jeśli powiedziałabym babci, to ona mnie po prostu zabije. Jeśli powiem mamie, ona powie babci. Tak teraz myślę, że może oddałabym koleżankom w szkole to śniadanie. Ale miałabym duże wyrzuty sumienia, bo kiedy raz oddałam koleżance kanapkę i powiedziałam o tym po powrocie do domu babci, od razu była awantura czemu to zrobiłam. Dziadek wraca za tydzień. Te owoce nie wytrzymają tak długo, ja ich nie zjem. Co mam zrobić?

Bilans:

- twaróg z dżemem (80 kcal)
- barszcz (120 kcal)
- naleśnik w kapusta i grzybami (180 kcal)
Razem: 380 kcal

Tak bardzo korci mnie żeby wziąć jogurt. Nie wiem, może się skuszę. Brzuch mnie boli z głodu. Próbowałam zapić się wodą, ale nie pomaga. Od dwóch godzin myślę o jogurcie. Najwyżej bilans troszkę podskoczy, ale nie jest źle, bo i tak niewiele dziś zjadłam.
Chciałabym poćwiczyć, ale przynajmniej na razie nie daję rady. Psychicznie i fizycznie. Na pewno wiecie o co mi chodzi. Może spróbuję jutro, ale nie chce nic obiecywać. Jest poniedziałek, a ja już powoli opadam z sił.



niedziela, 2 marca 2014

Na tropie spełnienia

Dzisiejszy dzień był taki normalny. Najnormalniejsza w świecie niedziela z najnormalniejszej rodzinnej atmosferze w najnormalniejszym domowym nastroju. Normalność przesyca moje życie i wsiąka w nie jak w gąbkę.
Powinnam się bardziej cieszyć z mojego sukcesu. Chyba jeszcze to do mnie nie dotarło. Myślę, że docenię do dopiero jutro w szkole, kiedy w końcu uświadomię sobie i docenię ile schudłam i mój bilans będzie mniejszy niż dziś, bo będę przepełniona ambicjami i motywacją.
planowany bilans na dzień dzisiejszy dużo się zmienił, ale w zasadzie to kaloryczność wyszła jeszcze mniejsza niż oczekiwałam. Zapewne jeszcze śniadanie nie przetrawiło się (bynajmniej nie w całości), bo mój organizm był jeszcze pod wpływem senesu. Obliczyłam też dokładną liczbę kalorii do spożycia na ten tydzień, żeby schudnąć ponad kilogram. Zobaczymy czy się uda. Wiem, że miałam wrócić do 500-800 kcal dziennie ale boję się, że to nie zadziała. Dlatego na razie nie zmniejszam ani nie zwiększam dawki kalorii. Z drugiej strony nie będę się też ograniczać, jeśli będę musiała zjeść czekoladę.
Tak szczerze, nie ćwiczę ostatnio. Tylko to rozciąga, no ale nie oszukujmy się, poza wf'em w szkole nie spalam jakoś specjalnie kalorii poza codziennymi życiowymi czynnościami jak dojazd do szkoły i z powrotem. I nie miałabym nawet siły na więcej. Teoretycznie mogłabym poświęcić te pół godziny dziennie, ale co mi to da, jeśli będę wykończona, a przed oczami będę mieć mroczki. Naprawdę czekam już na te wakacje, bo chce normalnie żyć. Szkołą jest wykańczająca, bo nie mogę sobie pozwolić na jakiś większy wysiłek poza nią. To frustrujące.

Bilans:

- kilka łyżek owsianki na kaszy manny i wodzie z jabłkami (95 kcal)
- jajko sadzone, pół kromki chleba (125 kcal)
- dwa naleśniki (220 kcal)
- trochę dżemu truskawkowego i nutelli (80 kcal)
- mały banan (60 kcal)
- jogurt bananowy (116 kcal)
Razem: 696 kcal

Jakoś na razie nie wyobrażam sobie jeść więcej bez wyrzutów sumienia. Nawet nie chcę próbować póki co. Najpierw muszę dotrzeć do celu, moich wymarzonych 49 kilo. Czekam na tą czwóreczkę w utęsknieniem. Kiedyś się pojawi. Wiem to.




Smak zwycięstwa

Przez całą noc miałam sny o tym, jak się ważę, wyskakują jakieś przerażające liczby. Widziałam przed oczami ciastka, batony, makaron, naleśniki, ziemniaki, nutellę. I patrzyłam na to tuż przed wejściem na wagę. Czułam, że zapominam o świecie i odruchowo sięgam po jedzenie, a kiedy już to wszystko przechodzi przez mój układ pokarmowy, przypominam sobie, że istnieję i wpadam w rozpacz i zwątpienie. 
Na szczęście to był tylko sen. 
Obudziłam się i z ulgą stwierdziłam, że nie zjadłam żadnego ciastka, jestem pusta, mój brzuch jest wklęsły i przyjemnie wessany. Mimo to czułam się odrobinę ciężko. Ogarnęło mnie lekkie uczucie wątpliwości nasilone tymi okropnymi koszmarami. Jak zwykle moja wyobraźnia mnie nigdy nie zawodzi. Zwłaszcza jeśli chodzi o sny. Są takie realne, namacalne. Kiedyś śniło mi się, że jem czekoladę. Po przebudzeniu cały czas czułam w ustach jej słodki smak.
Jak się domyślacie już po samym tytule postu, nadszedł wreszcie czas triumfu. Z dumą zakończyłam luty owocnym podsumowaniem miesiąca. 
Kochana Izo, wiem, że już po raz setny mi powtarzasz, żebym się mierzyła. c: Dzisiaj pobrałam wszystkie pomiary. Przymierzałam się do tego od dłuższego czasu, ale miałam wcześniej wyznaczoną datę i nie chciałam jej przenosić (mierzę się raz na miesiąc).

Podsumowanie miesiąca (wagowo):
57,7 kg (31.01.14)
56,7 kg (09.02.14)
56,7 kg (23.02.14)
55,3 kg (02.03.14) {Cel II osiągnięty!}
Razem: -2,4 kg

Schudłam w ciągu lutego tylko o 0,4 kg mniej niż w styczniu. Prawdziwy sukces. Ostatni tydzień przyniósł mi najwięcej radości. I właśnie w ten sposób udowodniłam, że owoce też mają kalorie, powinno się je wliczać do bilansów. Usuwając całkowicie śniadanie, które jadłam w szkole udało mi się schudnąć ponad pół kilograma więcej niż zwykle (nie licząc ostatniego zastoju wagi). A uwierzcie mi, moje drugie śniadanie to było pół pomarańczy, obrane średnie jabłko i dwie kromeczki wasy z dżemem. I teraz porównajcie sobie efekty. Teraz już nikt mi nie wmówi, że owoców i warzyw nie powinno się wliczać do bilansów. 
Tak więc w sumie w ciągu całej mojej dotychczasowej diety (zaczętej 03.01.14), która była moim noworocznym postanowieniem, schudłam 5,2 kilograma w dwa miesiące. Czyli jednak jak się chce, to się potrafi. Do celu pozostało 6,3 kg. Oznacza to, że jestem prawie na półmetku mojej drogi.


Osiągnęłam to co chciałam, a nawet więcej. 31.01 postanowiłam, że moim celem będzie zrzucenie 3,5 cm w talii i 1,5 w biodrach. Dzisiaj zniknęło 3,5 cm w talii i tyle samo z biodrach. Jestem totalnie szczęśliwa, tego się nie spodziewałam. Nawet z moich ramion, których tak nienawidzę coś tam zeszło. 
Teraz już nawet biodra by mogły zostać takie, jakie są. W talii jeszcze chciałabym, żeby było ten 1-2 centymetry mniej. Tylko tyle mi do szczęścia w tej partii ciała potrzeba. 


Dzisiaj jest dzień potrzebo-dawczy. Zaczął się bardzo dobrze, pozmieniałam troszeczkę plan, ale kaloryczność jest podobna. Wieczorem wstawię bilans. Jak już teraz mam takie doświadczenie, to sama nie wiem czy powinnam brać to drugie śniadanie do szkoły. Może będę brać ze sobą jedno jabłko, bo więcej chyba nawet nie ma sensu. Nie jestem głodna, wystarczy, że piję dużo wody i to mi całkowicie wystarcza, a daje dużo lepsze efekty. 
Cieszę się, że podoba Wam się mój nowy nagłówek. : >
Miłej niedzieli, słoneczka. Do zobaczenia wieczorem. 

sobota, 1 marca 2014

Nadzieja

Kolejna sobota idzie w zapomnienie. Kończy się. Tym samym zbliża się niedziela. Dzień, na który czekałam cały tydzień. Za jakieś pół dobry ważenie. Jestem bardzo ciekawa. Pełna obaw. Jak to zwykle przed niedzielą. Ale widać efekty, więc jestem dobrej myśli. Moje obojczyki wystają jeszcze bardziej niż wcześniej, wyrzeźbiłam kości miednicy. Mogę je objąć z obu stron przez cienką warstwę skóry. Kiedy się prostuje i rozciągam całe ciało, czuję jak przyjemnie ta cienka skóra się na nich napina. Przechodzą mnie ciarki, czuję ich łaskotanie. Nadgarstek ładnie mi się zarysował. Wystaje mi ta piękna, okrągła kostka. Kiedy się denerwuję, dotykam moich obojczyków. Przesuwam palce po wgłębieniu pomiędzy nimi, łapię je, jakbym chciała je wyrwać, ale zamiast tego tylko delikatnie je masuję.
Poświęciłam się dziś całkowicie odpoczynkowi i czytaniu książek. Wyłączyłam telefon i budzik na noc. Wyspałam się. Jutro muszę się uczyć, ale i tak czuję się o niebo lepiej siedząc w domu. Z ogromną niecierpliwością czekam na wakacje. Myślę o nich codziennie. Dieta jest czymś, co najbardziej umila mi ten życie w czasie chodzenia do szkoły. Dzięki niej czuję, że mam nad czymś kontrolę. Zawsze, kiedy uda mi się dostosować do wytyczonego planu czuję satysfakcje. Kiedy staję na wadzę, przymierzam stare ubrania i widzę efekty przepełnia mnie radość i wiem, że mam po co żyć. To wszystko dodaje mojemu życiu kolorów, stawia je przede mną w jaśniejszych barwach i pomaga mi się podnieść. Z całą pewnością mogę stwierdzić, że jestem szczęśliwa. Nie muszę już czekać na lepsze jutro, bo ono jest ze mną. Jakkolwiek dziwnie to ujęłam, tak własnie się teraz czuję.

Bilans:

- twaróg z dżemem (80 kcal)
- rosół z makaronem i mięsem z kurczaka (300 kcal)
Razem: 380 kcal

Stwierdzam, że to mój najlepszy (albo raczej najmniejszy) bilans wszech czasów. Wypiłam już szklaneczkę senesu. Na pewno już dziś nic nie zjem, wypije tylko jedną szklankę herbaty. Nie chcę, żeby cokolwiek mi zalegało w żołądku, czy jelitach. Jutro rano muszę być pusta. Muszę zobaczyć, że waga się obniża. Chcę zobaczyć dwie piątki. Niech się w końcu pojawią na tym piekielnym wyświetlaczu. Nawet jeśli po przecinku będzie dziewięć.

No cóż. Nie mam co robić. Poczytam książkę, pójdę obejrzeć jakiś film. Miłego wieczoru, chudzinki. c:
Jak Wam się podoba nowy nagłówek?



piątek, 28 lutego 2014

Być racjonalną

Wszystko było dobrze, póki nie zadzwonił dzwonek na ostatnią lekcje. Znienawidzona przeze mnie religia, najgorszy przedmiot w całym długim planie lekcji. Już sto razy bardziej wolałabym mieć cały tydzień matematyki albo chemii, żeby tylko wybawiło mnie to od chodzenia na religię dożywotnie. Skoro już o tym mówię, to muszę się trochę z Wami podzielić tym, w co wierzę, albo raczej w co nie wierzę. Z góry przepraszam, jeśli kogokolwiek urażę, jest to tylko i wyłącznie moja subiektywna opinia. 
Jestem osobą niewierzącą. Nie mogę powiedzieć, że jestem ateistką. To nie tak, że nie wierzę w nic. Tego powiedzieć nie mogę, bo mimo, że moje przekonania są dosyć dziwne, ja uważam, że jest duże prawdopodobieństwo dotyczące ich faktyczności. I tutaj się zaczynają schody. Nigdy nie wiem jak to do końca wytłumaczyć. Jak zapewne większość z Was wie, reinkarnacja to jeden z terminów pochodzących z buddyzmu. Nie wiem na czym dokładnie polega ona w tej religii, dlatego od razu muszę zaznaczyć, że nie ma to z tym wierzeniem nic wspólnego. Przechodząc do sedna, myślę, że po śmierci nasza dusza odradza się w innym ciele. Brzmi trochę śmiesznie, ale ja bardzo w to wierzę. Bo w zasadzie to czym jest nasza 'dusza'? Związkiem atomów? Przecież nie może być niczym. Nawet nie wiem, czy chciałabym wiedzieć, jak to wygląda z naukowego punktu widzenia. O pewnych rzeczach jednak lepiej nie zdawać sobie sprawy. 
Mój stosunek do ludzi innego wierzenia jest po prostu nijaki. Tolerancja przede wszystkim. Nie mówię ani słowa, żeby nikogo nie urazić, ale to co myślę, to już moja sprawa. Stosunek do samego wierzenia to u mnie zupełnie co innego. Ale lepiej nie będę się już rozwijać w tym temacie, bo w końcu źle się to skończy. Wiem, że takie tematy są tematami, o których zwykle się otwarcie nie mówi, tym bardziej nie chcę nikogo urazić.
Wracając do rzeczywistości, kiedy już postałam sobie z innymi te pierwsze trzy minuty po wejściu do klasy, kiedy inni odmawiali modlitwę, usiadłam w ławce. Byłam święcie przekonana, że będzie to lekcja jak każda inna. Ale nie. Katechetce zachciało się sprawdzić zawartość naszych zeszytów na ocenę. Nie miałam ze sobą zeszytu, wszystko pisałam w brudnopisie. Oczywiście zapewne domyślacie się jak skończyła się ta historia. Dostałam dwóje za nic. I byłam bardzo, bardzo bliska płaczu. Nie ze smutku, czy desperacji. Ze złości. Poczułam wtedy jak bardzo jestem bezradna. Nie mogę nic zrobić z tym wszystkim. Tak na prawdę nie panuję nad swoim życiem. I nie chciałam nawet zrozumieć, czemu jakaś obca kobieta jest upoważniona do oceniania mnie. Wcale mnie nie zna. Jak w ogóle może cokolwiek powiedzieć na temat mojej wiedzy, skoro nic nie wie. Nie pisałam kartkówki, nie pisałam sprawdzianu. Jej słowa w mojej głowie 'Muszę Ci postawić taką ocenę. To najbardziej sprawiedliwe wyjście. Nie mam materiału, na podstawie którego mogłabym cię ocenić. Nie możesz być wyjątkiem.' Miałam łzy w oczach. Miałam tak wielką ochotę jej wygarnąć te wszystkie niesprawiedliwości, te bzdury jakie cały czas opowiada, nagadać okropieństwa o kościele i idiotyzmie, jakim jest to, że są dwie godziny religii w tygodniu, a biologii i geografii tylko jedna. Miałam ochotę wybiec z klasy trzaskając drzwiami. Ale potulnie siedziałam w ławce i gapiłam się w okno. Nie chciałam robić scen. To znaczy, nie żebym, była zdolna zrobić to, co przed chwilą opisałam. To raczej nie byłoby możliwe z mojej strony. Nie chciałam, żeby ktokolwiek patrzył mi w oczy. Zobaczył moje łzy. 
Tak na dokładkę, kiedy tylko wyszłam ze szkoły, zobaczyłam jak ucieka mi z przed nosa autobus powrotny do domu. Genialnie. Najchętniej usiadłabym na środku chodnika i zaczęła płakać. Ale musiałam wziąć się w garść. Tak, dzielna ja, zawsze myśląca racjonalnie znowu się podniosła. 
Jak tak obserwuję ludzi to czuję się dziwnie. Są tacy słabi. Gdyby przeżyli to, co ja w ciągu całego mojego życia, to już dawno by ich nie było w świecie żywych (a nie sądzę wcale, że były to najgorsze możliwe scenariusze. Przecież są też ludzie, którzy żyją z dużo gorszymi problemami. Ale jest ich tak znikoma ilość względem reszty, że aż żal o tym mówić). Wydaję się sobie taka silna. I to takie nienormalne, kiedy się o tym mówi, ale naprawdę tak się czuję. Po prostu czuję w sobie siłę i moc. Energię do życia. Mimo tych wszystkich niesprawiedliwości. Zawsze staram się znaleźć inne wyjście ze złej sytuacji. Znowu jedna z moich największych zalet. Powoli odkrywam siebie bardziej teoretycznie. Zauważam szczegóły, potrafię streścić swoje cechy; wady i zalety w słowach. 
Po tysiąckroć po raz kolejny przepraszam za tak okropnie długą notkę. Wiem, że mówicie, że lubicie to czytać, ale ja nie mogę za bardzo w to uwierzyć. Przecież to wydaje się takie nudne. Już na sam widok nie chciałoby mi się tego czytać. 

Z dietą dobrze, kolejny dzień z mini-bilansem. Nie jest źle. Jeszcze tylko jutro trzeba będzie zjeść mało, z jak największą zawartością błonnika. Szykuje się szklaneczka senesu. Boję się, ze będzie tak, jak tydzień temu. Na prawdę się załamię, jeśli nic się nie zmieni. Przecież nie proszę o tak wiele.. Chociaż kilogram. 

Bilans:

- twaróg z miodem (110 kcal)
- rosół z makaronem i mięsem z kurczaka (350 kcal)
Razem: 460 kcal

Sama się dziwię, że to tylko dwa posiłki. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio tak jadłam. 
Ćwiczeń brak, ale codziennie się rozciągam i robię kilka serii losowych ćwiczeń. Nie jest źle. Powiedziałabym nawet, że jestem zadowolona. Ale jak to mówią 'Nie chwal dnia przed zachodem słońca'. Dopiero waga i miarka mnie za wszystko ocenią. Już niebawem.



czwartek, 27 lutego 2014

Błękit nieba

Już tyle razy o tym wspominałam, ale jestem po prostu przerażona! To już koniec tygodnia, a ja czuję się, jakby był poniedziałek. Na dodatek tyle mam na jutro do zrobienia, że aż ręce opadają. Muszę nauczyć się geografii, przeczytać esej na maraton czytelniczy i powtórzyć materiał do kartkówki z fizyki. Niech jutrzejszy dzień już się skończy, bo mam dosyć.
Ostatnio dowiedzieliśmy się, że we wrześniu będzie organizowana wycieczka do Turcji, tylko dla naszej klasy, tylko dla dziewięciu osób, w tym mnie. Genialnie, czekałam na ten projekt. Ciekawie, że będzie akurat w Turcji, nie spodziewałam się tego. Na miejscu podobno będą też uczniowie z Hiszpanii, Irlandii i innych państw. Wszyscy będą podzieleni na grupy, w każdej po jednej osobie z każdego kraju. Razem będziemy robić jakieś projekty. Brzmi zachęcająco. Nie mogę się już doczekać, chociaż muszę przyznać, że mam trochę stracha przed tym wszystkim. Ale na pewno nie będę żałować. Tego jestem pewna.

Trzymałam się dziś planu. W sumie wyszło nawet mniej kalorii, niż się spodziewałam. Cieszę się. Ostatecznie zjadłam tego donuta w czekoladzie. Był smaczny, chociaż na początku jakoś mnie do niego nie kusiło. Po trzecim gryzie już byłam zahipnotyzowana. Ale kolejnego do ręki nie wzięłam, nawet bym się nie odważyła. Na pewno nie, żeby później przeklinać się w duchu do końca następnego miesiąca. Bywa, że chciałabym się wcześniej zmierzyć, ale chcę to zrobić pod koniec miesiąca tak jak ustaliłam. Wiem, że waga tydzień temu mogła troszkę przekłamać, ale cóż, wolę robić wszystko tak, jak zaplanowałam. Wizja diety bez planu mnie przeraża. Codziennie ważenie, nadzieja, niepewność. Wszystko po kolei tworzyłoby jeszcze większe nieszczęście. W końcu pogrążyłabym się w rozpaczy, wpadła w anoreksje, bulimię i kto wie co jeszcze by się ze mną działo.
Kurczę, chyba wyolbrzymiam to wszystko.
Nie żebym była pesymistką - o nie. To po prostu moja wyobraźnia. Często płata mi figle. Nawet sen,
o którym pisałam jakiś czas temu wydawał się taki prawdziwy, że nawet sobie nie wyobrażacie.

Bilans:

- twaróg z dżemem (80 kcal)
- zupa brokułowa z mięsem (250 kcal)
- donut w czekoladzie z lidla (250 kcal)
Razem: 580 kcal

Spotkałam się dziś po szkole z ciocią. Chociaż w zasadzie to nie jest moja ciocia, ale i tak wszyscy na nią tak mówią. W każdym razie w sierpniu byłam na obozie, który ona organizowała. Musze wspomnieć, że jest Jego mamą. Jeśli dłużej czytacie mojego bloga, to wiecie o kogo chodzi. No i pewnie domyślacie się, w jakim celu się z nią spotkałam. On ma jutro urodziny. I to nie byle jakie. Jutro stanie się pełnoletni. Teraz różnica wieku trzech lat jest przytłaczająca. Ale co z tego, że kiedyś to się zmieni i to nie będzie znaczyło nic. Do tego czasu On o mnie zapomni tysiące razy.
Tak czy inaczej, usiadłam sobie dziś z ciocią w lodziarni w galerii handlowej. Wypiłyśmy sobie soczek owocowy i pokazała mi Kroniki, jakie przygotowała dla niego na urodziny. Prawie wszystkie kartki puste. Na początku kilka stron zostało zapisanych życzeniami urodzinowymi. Jedna strona była przeznaczona dla mnie. Cała dla mnie i mojej bliskiej koleżanki, z która byłam na obozie. Wymyśliłam najbardziej wyjątkowe życzenia, jakie byłam w stanie wymyślić. Zajęły dwie trzecie strony A3. Reszta zajęła urocza żyrafa z kieliszkiem w kopytku i nasze zdjęcie. 
Zastanawiając się nad tym, może mimo perspektywy czasu On o mnie nie zapomni. Dzięki tej jednej kartce. Może jakiś obraz mnie zachowa się z Jego pamięci. Chciałabym, żeby o mnie pamiętał. Chciałabym, żeby tu był. Chciałabym się w końcu z nim zobaczyć. Spojrzeć z Jego błękitne oczy. 
Może sobie tylko to wszystko uroiłam. Może to uczucie już zgasło. Pewnie tak było. A ja to zauważę dopiero, kiedy następnym razem go spotkam. Mam wrażenie, że to tak prawdziwe, że aż nieuniknione.
Póki co jedno jest pewne - nie powinnam o tym myśleć. Musze skupić się na diecie i nauce. To teraz jest najważniejsze. 


środa, 26 lutego 2014

Grunt to wiedzieć, co robić

Mimo teoretycznego braku apetytu bardziej mi dziś doskwierał głód. Jak to zawsze w środę. To mój taki dzień słabości. Dzień, w czasie którego siedzę w szkolę dziewięć godzin. Na dodatek miałam dziś dwa ciężkie sprawdziany (niemiecki i matematyka). Chyba dobrze mi poszło, ale zjadł mnie stres, cały dzień usilnie wytężałam szare komórki i brakowało mi sił. I jak zwykle w środę po powrocie do domu zjadłam obiad i pacnęłam plackiem na ogromnej skórzanej kanapie na następne dwie godziny.
W każdym razie dzisiejszy bilans też jest niski. Wyższy niż wczoraj ale niższy niż zazwyczaj. W sumie nic dziwnego, nawet podejrzewałam to wcześniej i nie jestem zaskoczona.
Jak wiecie jutro jest ten cały tłusty czwartek. Z jednej strony usilnie trzymam się diety, z drugiej nie chcę sobie odmawiać wszystkich dobroci, jakie daje mi życie. Postanowiłam, że jutro bilans będzie podobny do dzisiejszego, ale zjem tego pączka. Zdaję sobie sprawę, że w niedziele jest ważenie, ale nie chcę cały czas trzymać się sztywnych zasad. Chcę robić odstępstwa czasami. Z własnej woli. Bo dieta tez jest męcząca.
Drugie postanowienie na najbliższą przyszłość jest takie, że jeżeli stanę na wadzę w niedziele i będzie efekt, to pozwolę sobie zrobić 'dzień potrzebo-dawczy', tj. zjem rzeczy, których najbardziej mi brakuje, a które jednocześnie są zdrowe i stworzą razem przyzwoity bilans. Wszystko już sobie przeliczyłam, więc o nic się nie martwię. Muszę tylko czekać i mieć nadzieję, że moja praca pokarze efekty. Byłoby to dla mnie prawdziwe zbawienie. Do soboty postaram się wytrzymać na czterystu kaloriach dziennie (mniej-więcej). Tak, jak mówiłam, niedziela jest jeszcze niepewna, ale nawet jeśli waga nadal będzie stała, wracam do 600-800 kalorii dziennie. Szczerze, myślałam, że dziewczyny, które jedzą tak ja ja teraz bardziej odczuwają głód i tęsknią za jedzeniem. Ale jeśli czują się tak ja ja teraz, to jednak je rozumiem i wiem, że jest to dużo łatwiejsze niż wypośrodkowane bilanse. No bo łatwiej jest po prostu postawić kawę na ławę i określić swój wybór czarno na białym niż tkwić pomiędzy. A to jest prawdziwa sztuka.

Bilans:

- twaróg z dżemem (80 kcal)
- krówka (40 kcal)
- zupa brokułowa z mięsem (300 kcal)
- pół jabłka, kilka cząsteczek pomarańczy i grejpfruta (90 kcal)
Razem: 510 kcal

Cóż, w zasadzie to ta zupa zapewne nie miała trzystu kalorii. Wolałam jednak zawyżyć odrobinę kaloryczność tego dania, ponieważ wzięłam pół małego ciasteczka zbożowego i gryza pączka od koleżanki. Krówka była dziś moim zbawieniem. Wzięłam ją specjalnie do szkoły. Bałam się, że nie będę potrafiła myśleć logicznie na sprawdzianie z matematyki. To by była tragedia. Zwłaszcza, że tyle się do niego przygotowywałam. Czasami na sprawdzianach mam ochotę wydrapać oczy mojej nauczycielce od matematyki za to, jakie trudne testy nam układa. Zadania ze sprawdzianu są nie do porównania z tymi z podręcznika. Zawsze jest więcej zadań z materiału, który krócej przerabialiśmy i większość o nim zapomniała, niż z tego, który trzy lekcje kuliśmy na blache. Aż trudno uwierzyć, czy nasza nauczycielka jest aż tak zawistna? Odgrywa się na nas za to, że rozmawiamy na lekcji? Nie rozumiem. Jest nasza wychowawczynią, tym bardziej powinna nam ułatwiać życie.

Plan na jutro:
twaróg z dżemem (80 kcal), obiad (ok. 300 kcal), pączek (250 kcal). 
Razem: 640 kcal
Postaram się jutro zjeść mniej kaloryczny obiad, żeby zrekompensować sobie tego pączka (jeśli go zjem, bo ta dieta na prawdę zmieniła mój tok myślenia. Nawet w ostatniej chwili jestem w stanie wypluć to, co wzięłam do buzi). Nie jest to idealne rozwiązanie, ale taka okazja zdarza się raz na rok. Jednak z tego skorzystam. Tak jest - będę mieć wytłumaczenie, że świętuję tłusty czwartek. Brawo ja! Wiem, zrobię jutro trening, mimo, że miałam mieć przerwę i spalę tego pączka.

Plan na dzień 'potrzebo-dawczy':
śniadanie: jajko sadzone (93 kcal), tost z dżemem (110 kcal), obiad: naleśnik z nutellą i bananem (440 kcal), kolacja: danio waniliowe (120 kcal)
Razem: 763 kcal

Jak na razie wszystko idzie po mojej myśli. Oby tylko to podziałało. Jeśli waga dalej będzie stała, albo (co gorsza) wzrośnie będę głęboko załamana. Modlę się, oby tylko moje najczarniejsze wizje się nie spełniły.

Wybaczcie mi, że ten post jest tak długi. Musiałam sobie wszystko dokładnie zaplanować na najbliższe dni. Mam nadzieję, że ten wyjątek, który zapisałam sobie w jutrzejszym bilansie mi nie zaszkodzi i nie popsuje moich (najważniejszych w tym miesiącu) wyników. Jestem ciekawa co o tym sądzicie (?). Jak teraz o tym myślę, to... sama nie wiem co myśleć w sumie.
Mam zamiar iść dziś wcześniej spać (och, tak bardzo się ciesze, że jutro mam na dziesiątą). Postaram się skomentować Wasze posty, ale obawiam się, że nie będę miała dziś siły, bo jestem tyle użyteczna, co zwłoki jakiegoś truposza.