piątek, 3 czerwca 2016

Circle back, return & go away

Witajcie.


   Piszę tego posta ze świadomością, że większość osób, przed których oczami on się znajdzie, są motylkami.
   Zdecydowałam się napisać po tak długim czasie (ponad dwóch lat), ponieważ czuję potrzebę dopowiedzenia paru zdań po niespodziewanym zniknięciu. Chciałabym wam przedstawić poniżej całą moją historię z Aną; w jaki sposób znalazłam się w tym świecie i jakie były tego skutki.


***


   Założenie tego bloga było dla mnie równoznaczne z postawieniem sobie pewnego celu - osiągnięcia wagi idealnej. Z początku chciałam po prostu schudnąć.
   Trafiłam na film, który miał urzeczywistnić społeczności czym jest motylkowe społeczeństwo
pro-any, jak funkcjonuje oraz pokazać, że zaburzenia odżywiania to bardzo poważny problem.    Zaintrygowało mnie to. Efekt po obejrzeniu tego filmu był wręcz odwrotny, w przeciwieństwie
do tego, jakie były jego założenia. Smutne jest to, zwłaszcza, że z biegiem czasu dowiedziałam się, że nie byłam jedyną osobą, która tak zareagowała na tego typu filmy. Okazuje się, że w wielu przypadkach są one źródłem, bodźcem, który inicjuje i motywuje do działania autodestrukcyjnego.    Oczywiście nie jest to jedyny powód, ale zawsze - sam fakt, że tak to wygląda zwyczajnie nie mieści się w głowie.
   Najbardziej istotną przyczyną i najsilniej oddziałującą jest oczywiście problem z postrzeganiem własnego ciała i kompleksy. Często po prostu nie jesteśmy ich nawet świadome, po prostu chcemy być lepsze, bardziej idealne, aprobowane przez społeczeństwo. Od takiego sposobu myślenia
do problemów z odżywianiem już tylko malutki krok. Wystarczy mała iskra, żeby rozpalić ten pożar, który będzie siał zniszczenie przez bardzo długi czas.


Jak było ze mną?


   Postanowiłam poszukać dalej, zbadać ten temat. Natrafiłam na wiele motylkowych blogów, czytałam dekalogi i rady jak powstrzymać głód. Zdecydowałam, że nie zaszkodzi mi założenie bloga. Może nawet pomoże mi w spełnieniu postanowienia, da więcej motywacji i chęci do zrzucenia paru kilogramów. Bałam się zostać motylkiem i nie chciałam tego, bo wiedziałam, że to katastrofalnie wpływanie na moje zdrowie psychiczne i fizyczne.

   Z początku rzeczywiście trzymałam się na dystans od motylkowego świata, jednak z każdym dniem coraz bardziej mnie ten świat pochłaniał. Nie zdawałam sobie z tego sprawy, że w rzeczywistości
już wtedy byłam motylkiem i nie było odwrotu. Nie byłam tego nawet świadoma. Wmawiałam sobie, że jeszcze tylko troszkę, jeszcze tylko troszeczkę. Każdy stracony kilogram dawał mi niewyobrażalne poczucie satysfakcji i szczęścia. Czułam się jak na drodze do Nirvany.

   Skutki rzeczywiście były okropne. Całkowicie odcięłam się od rodziny i znajomych. Niemal codziennie kłóciłam się z domownikami o jedzenie (albo raczej o niejedzenie). Było to w zasadzie głównym tematem moich myśli. Spędzałam jak najmniej czasu w towarzystwie kogokolwiek, żeby nie było okazji do jedzenia, albo żeby nie musieć go unikać. Wiązało się to z odmawianiem każdemu wyjścia gdziekolwiek. W czasie, gdy moi znajomi jechali nad morze i szli na pizze, ja siedziałam
w domu i liczyłam kalorie. Sport nie sprawiał mi już przyjemności; codzienny trening zamienił
się w rutynę, nieprzyjemny obowiązek, udrękę. Zamiast czerpać z niego przyjemność doprowadzał mnie do skraju wyczerpania.

   Dopadły mnie powszechne objawy anoreksji, o których można przeczytać na Wikipedii.
Zaczęło się od zmęczenia. Coraz szybciej się męczyłam i niemal cały czas chciało mi się spać. Prawie codziennie po powrocie ze szkoły od razu zasypiałam na kanapie z wyczerpania. Następne zaczęły się zaburzenia termiczne. Praktycznie nie było chwili, kiedy nie było mi zimno. Zawsze byłam blada jak śnieg i jedynym kolorem odznaczającym się na mojej skórze prócz bieli był błękit widocznych na ciele żył i bladożółte cienie pod oczami.
   Kilka razy w tygodniu miałam bardzo dziwne sny. Koszmary, których głównym tematem było albo jedzenie, albo chudość. Śniły mi się stoły zastawione różnymi potrawami, których musiałam sobie wtedy odmawiać. Były też sny skrajnie przerażające, w czasie których myślałam, że umieram, moje ciało zaczynało się topić jak świeca i w końcu widziałam w lustrze martwy szkielet.
   Potem przyszła pora na wypadające włosy. W całym domu było ich wszędzie pełno. Na dywanie,
w łazience, na kanapie, w łóżku, pod prysznicem. Zostawiałam po sobie ślad wszędzie. Nie minęło dużo czasu a zaczęły mi się notorycznie rozdwajać i łamać paznokcie. Czego bym nie zrobiła, jakiej odżywki nie używała - to i tak nie pomagało.
   W końcu zanikła mi miesiączka. Wtedy już się naprawdę przestraszyłam. Z resztą, może niektóre
z was jeszcze pamiętają moje wpisy z tamtego okresu.
   Odebrałam wyniki badań krwi i okazało się, że mam niedobór żelaza i kilku innych krwinek. Brałam tabletki i modliłam się, żeby mi się polepszyło.

Co było potem?


   Od tamtego czasu starałam się o powrót do normalności. Zanim przestałam liczyć albo nawet szacować ilość zjedzonych i spalonych kalorii minęło bardzo wiele miesięcy. Było wiele wzlotów
i upadków. Stopniowe zwiększanie bilansów, potem znowu powroty do restrykcyjnej diety. Napady histerii, frustracja i dołująca bezradności, brak poczucia tożsamości ze sobą.
   Ostatecznie wróciłam do swojej dawnej wagi. Wróciłam do sportu, miałam więcej energii do życia. Okres dojrzewania i aktywność fizyczna w połączeniu ze zdrową dietą (bez fast-foodów i słodyczy, ale też wielkich ograniczeń i liczenia kalorii) wyrzeźbił mi sylwetkę w taki sposób, że z czasem zaczęłam podobać się sobie, akceptować własne ciało. Znowu zaczęłam spotykać się ze znajomymi
i mogłam ze spokojnym stanem ducha i bez wyrzutów sumienia zjeść z nimi kawałek pizzy.

   Trzeba jednak pamiętać, że nic nie jest czarne albo białe, nie ma całkowicie szczęśliwych happy endów. To coś, mimo, że uśpione, wraca co jakiś czas. Już nie z taką siłą jak kiedyś i zdecydowanie rzadziej, ale wraca. Nadal wypadają mi włosy i rozdwajają się paznokcie, chociaż i tak jak dużo mniej. Mam rozregulowaną miesiączkę, która czasem spóźnia się o dwa tygodnie,
albo w ogóle jej nie ma (kiedyś była regularna co do dnia).


***

   Moja dokładna historia jest dużo, dużo dłuższa, ale nie ma teraz sensu zagłębiać się w szczegóły.

   Nie chcę przez ten post powiedzieć, że anoreksja jest chorobą bez wyjścia. Kiedy myślisz,
że coś jest niemożliwe, to takie będzie. Wystarczy zmienić sposób myślenia i spróbować widzieć
to z bardziej optymistycznego punktu widzenia.

   Wiele z was może mnie zapytać:
"Ale po co właściwie chcieć przestać być motylkiem?
Tutaj znalazłam swoje miejsce w świecie. Taki sposób bycia daje mi szczęście, motywację i radość
z życia." 

   Odpowiem na to w ten sposób:
   Żeby być naprawdę szczęśliwym. 
   Nie zdajecie sobie sprawy, jak piękne może być życie bez wyrzeczeń. Nie równa się to wcale
z przybraniem na wadze (chociaż może w niektórych przypadkach, rzeczywiście może to być konieczne).
Trzeba być po prostu bardzo cierpliwym i dążyć do celu krok po kroczku. Dieta powinna być na całe życie, a nie tylko do chwili osiągnięcia wymarzonej wagi. Jeśli potem wróci się do starej diety,
to wrócą też zrzucone kilogramy. Nie można też zapominać o wysiłku fizycznym. Wszystko jest dla ludzi, tylko należy zachować umiar. To jedyna droga do tego, żeby osiągnąć harmonie z własnym ciałem i osiągnięcia efektu na stałe.
   Gwarantuje wam, że odnajdziecie w ten sposób swoje miejsce w świecie o wiele bardziej kolorowym, nie tylko kuszącym pozorami. Przekonałam się o tym na własnej skórze.



Jednak najważniejsze, o czym absolutnie każdy z was musi pamiętać (nawet jeśli jesteś osobą, która nie miała nigdy problemu z odżywianiem) - szczęścia nie da się znaleźć. Trzeba je samemu stworzyć. Jest to jedynie kwestia zmiany sposobu myślenia. 




poniedziałek, 31 marca 2014

Wyczerpana na starcie

Napisze tylko bilans i wracam do łóżka. Tak, do łóżka. Znowu zasnęłam na kanapie. Ze zdziwieniem otworzyłam oczy. Słońce już niemal prawie zaszło, a ja ze zdziwieniem zauważyłam, że obśliniłam poduszkę. Super. 

Jestem wykończona. Nie wiem czemu, przecież się wyspałam. Znowu muszę wymienić miejscami bilanse. Bo zjadłam dokładnie tyle, ile powinnam była zjeść jutro. Więc jutro zjem te 770 kalorii. Tym razem wszystko dokładnie obliczam. Co do kalorii wręcz. To znaczy, ważę te wszystkie rzeczy 'na oko', ale dokładnie sprawdzam ich kaloryczność. To trochę śmieszne, ale lubię być wobec siebie szczera, bo czuję się z tym lepiej. 

Bilans:

- chleb razowy (154 kcal)
- twaróg z dżemem (100 kcal)
- banan, sałata lodowa (82 kcal)
- zupa pomidorowa z makaronem i wołowiną (308 kcal)
- kapusta kiszona (44 kcal)
- mały kotlet schabowy (150 kcal)
- brokuł (54 kcal)
- dwa kiwi, jabłko (120 kcal)
- jogurt naturalny z łyżeczką dżemu (120 kcal)
Razem: 1132 kcal

Wyzwanie bez słodyczy: 2/13 

No cóż, bilans dziś wygląda na dość obszerny. W końcu zjadłam jak normalny człowiek przy tym zachowując dość niską kaloryczność. Nie jest źle. Tak, będę się pocieszać do końca życia. 

Dziś wzięłam pierwszą tabletkę żelaza. Zobaczymy jak będę się czuć za tydzień. Modlę się, żeby miesiączka wróciła. A póki co, czekam na sobotę, żeby zrobić morfologię i na niedzielę, żeby się zważyć. Do tego czasu muszę przetrwać w szkolę. Już jeden sprawdzian i kartkówka za mną. Jeszcze cztery sprawdziany i jedna kartkówka przede mną. 
Trzeba przeżyć. 
88 dni do wakacji. Słońce, przybywaj. 



niedziela, 30 marca 2014

Utknęłam

Po kolejnej długiej przerwie wstawiam kolejny post, na którego napisanie musiałam się zbierać przez tydzień. W końcu kiedyś musiałam napisać. Powodem, że akurat padło na dzisiejszy dzień jest zakończenie miesiąca. Nawet nie zauważyłam, kiedy się skończył. Niewiele się zmieniło. Waga stoi. Albo raczej waha się pomiędzy 55-55,4. Raczej nie jest to wynik tycia. Myślę, że to po prostu siła wyższa (woda w organizmie, resztki jedzenia w jelitach z poprzedniego dnia). Dlatego się nie przejmuję. Chyba powinnam ogłosić stabilizację, ale chyba to do mnie nie dochodzi. Przez tydzień zrobiłam przerwę od liczenia kalorii. Na moje szczęście raczej nic nie przytyłam. No i nie było słodyczy. Chociaż zamiast tego znalazły się w moim jadłospisie bakalie. Bardzo dużo daktyli i orzechów brazylijskich. Pamiętam, że kilka dni pod rząd miałam na obiad rybę. Reszty nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Wiem tylko, że było to około 1000 (może trochę więcej) kalorii dziennie.
Jednak nie planując nic czuję się źle. Pewnie jak teraz powiem, że już zaplanowałam sobie cały tydzień, to Was to nie zdziwi.

Moja babcia podejrzewa u mnie anemię. W sumie nie dziwię się jej, ja mam podobne podejrzenia. Do tego okres nadal się nie pojawił. Nikt o tym oczywiście nie wie. Rany boskie, niech on wróci, z każdym kolejnym dniem jestem coraz bardziej niespokojna. Boję się, że on już nigdy nie wróci. Nie chcę być niepłodna przez resztę życia. Wiem, że odbudowanie się czerwonych krwinek w organizmie trwa długo, ale ja na prawdę się boję. Nie wiem co powinnam zrobić. Chciałabym dostać jakieś tabletki, które sprawiłyby, że on wróci, ale boję się komukolwiek o tym powiedzieć. Boję się lekarzy. Albo raczej konsekwencji. Boję się, że usłyszę z ust ginekologa (u którego jeszcze nigdy nie byłam, co dodatkowo zwiększa mój strach), że już nigdy nie będę mieć dzieci i swoją głupotą zawaliłam sobie całe życie. Oczywiście to moje czarne myśli. Tylko gdybanie. Ale ja zawsze rozważam najgorszą wersję. I mimo, że jestem spokojna na zewnątrz, to moja dusza niespokojnie rozważa najgorsze scenariusze.

Poza tym zbyt wiele się nie zmieniło. Marzec minął tak szybko, jakby go w ogóle nie było. Powinnam schudnąć jeszcze dwa kilo. Zamiast tego stoję w miejscu, a raczej waham się na niewidzialnej huśtawce pomiędzy zdrowym odżywianiem i powrotem do zdrowia, a kontynuowaniem niezdrowej diety i szybkim zrzuceniem wagi. Jestem w kropce. No bo skoro jest już źle, to czemu starać się żeby było lepiej, kiedy jeszcze nie doszłam do celu? Gdybym to kontynuowała to mogłoby być jeszcze gorzej. Tylko, że ja nie wiem, czy jeszcze się nie pożegnałam ze zdrowiem na amen i może być jeszcze gorzej, czy już jest na tyle źle, że mogłabym pozwolić sobie na dodatkowy miesiąc brutalnego odchudzania. Żadne wyjście nie jest dobre. Nie potrafię tak na prawdę określić tego lepszego. Chciałabym załatwić sprawę w idealny sposób. Czyli tak jak to robiłam w wakacje; ćwiczeniami, masą ćwiczeń, bardzo intensywnych i normalnym, zdrowym jedzeniem. Ale jak, skoro ja nawet nie jestem w stanie ćwiczyć przez mój obecny stan fizyczny i brak czasu spowodowany nawałem lekcji. Ja już nie wiem co mam robić. Nie wiem nawet do kogo zwrócić się o pomoc.
Zobaczę co powiedzą wyniki morfologi. Babcia ma zamiar iść jutro do apteki i kupić mi żelazo w tabletkach, albo jakieś leki na anemię bez recepty, jeśli w ogóle takie istnieją.
Mam dwa tygodnie, żeby się nad tym wszystkim zastanowić. Jeśli do niczego mądrego nie dojdę i moja miesiączka nie wróci, to postanowiłam, że porozmawiam z moją kochaną ciocią, kiedy przyjedzie. Boję się konsekwencji tej rozmowy. Równe dwa tygodnie. Ostatni raz stresowałam się tak przed egzaminami wstępnymi do gimnazjum.

Mam ostatnio problemy z sercem. Takie jak parę lat temu. To chyba dlatego, że bardzo szybko rosnę przez ostatnie kilka miesięcy. Tak mówił lekarz parę lat temu. Staram się nie przejmować, ale to uczucie, kiedy nabieram powietrza w płuca i nagle nie mogę nabrać go więcej, bo czuję kłujący ból w piersi jest bardzo uciążliwe.

To podsumowanie miesiąca nie jest aż takie uroczyste jak w lutym. W większości ze względu na to, że nie wiem, gdzie podział się ten miesiąc, a z drugiej strony też dlatego, że niewiele się zmieniło. Wagowo w zasadzie nie ma wcale różnicy.

Dzisiejsze wymiary:

udo: 50cm 
przed kolanem: 36cm 
łydka: 34cm (-0,5)
biodra: 91cm 
talia: 60cm (-1)
biust: 83cm
pod biustem: 70,5cm (-1,5cm)
nadgarstek: 15 cm 
ramię: 24cm (-0,5)
szyja: 29cm (-0,5)

Nie wiem co postanowić. Na razie na pewno jeść jak najzdrowiej. Będę jeść wołowinę zamiast indyka. Jeszcze więcej warzyw. Dużo sałaty, owoców. Gorzka czekolada trzy razy w tygodniu. Będę wychodzić na dwór i się ruszać. Chcę wyzdrowieć i żyć normalnie. Chudnąć powoli ale sukcesywnie. Nie stać w miejscu. Nie mam więcej postanowień, bo nie wiem co robić. Na razie został mi tylko marny plan na bilanse na cały tydzień, żeby trzymać metabolizm, bo udało mi się go doprowadzić do idealnego stanu w tym tygodniu. No i wyzwanie bez słodyczy przez 13 dni. Dzisiejszy zaliczony. Moje wyzwanie przewiduje dwie kostki gorzkiej czekolady w środę albo piątek dwa razy w ciągu dwóch tygodni.


Bilans:

- jajecznica z jednego jajka, szczypiorek (90 kcal)
- trochę twarożku z dżemem (50 kcal)
- pomidor, pomarańcza (100 kcal)
- zupa pomidorowa z mięsem wołowym i makaronem (470 kcal)
- dwa małe jabłka (120 kcal)
Razem: 930 kcal/960 kcal

Wyzwanie bez słodyczy: 1/13 


Błagam Was o jakiekolwiek rady. Już na prawdę nie mam zielonego pojęcia co robić. Znacie już moją sytuację. Może wiecie coś na ten temat. Z doświadczenia swojego, innych, swojej własnej wiedzy. Cokolwiek się przyda. 
Bardzo się boję. 
Pomocy.



piątek, 21 marca 2014

Przerwa od świata

Nie było mnie przez kilka dni. Chyba będzie teraz częściej takich przerw w najbliższym czasie. 

Nie poszłam dzisiaj do szkoły. Celebruję dzień wagarowicza. A od poniedziałku będę miała grypę i na rekolekcjach też się nie pojawię. 

Przez ostatni tydzień piorę sobie mózg światem mody. Inspiruje mnie to. Tyle pięknych ubrań, zdjęć. To wszystko mnie do siebie przyciąga. Kiedyś muszę spróbować wedrzeć się do tego świata. Potem może nawet zostać tam na zawsze. 

Czuję się, jakbym za bardzo dała upust mojej diecie. Jakbym pozwalała sobie na zbyt wiele. Ale czuję się lepiej. Mam więcej energii, nie jestem aż tak zmęczona jak wcześniej. 
Z jednej strony jednak chciałabym jeszcze schudnąć. Myślę, że za jakichś czas zrobię sobie tydzień 300-500 kalorii dziennie. Tak dla zmiany. Może wtedy dieta lepiej podziała, zgubię trochę więcej. Zwłaszcza w tych nieszczęsnych biodrach. 
Z drugiej strony boję się. Że będę musiała jeść więcej. Żeby się rozwijać, być zdrową, żeby nie wypadały mi włosy i nie rozdwajały się paznokcie. Żeby moja miesiączka regularnie do mnie wracała. Dobrze, że to, co działo się ze mną do teraz jest odwracalne. To znaczy, nie mówię o tym, że moja stara waga może wrócić. Raczej ubytki zdrowotne. Przynajmniej to może się naprawić. Zauważyłam, że wypadła mi chyba połowa tych wszystkich włosów, które miałam. W sumie ciesze się z tego, czuję się lżej. żal mi tylko tej mojej gęstej grzywki, której wszyscy mi zazdrościli, a która znacząco się przerzedziła. Może dawna gęstość kiedyś wróci, ale jeśli, to mam nadzieję, że tylko na tyle, żeby grzywka wyglądała znowu tak cudownie jak kiedyś.

Pojutrze ważenie. Raczej nie oczekuję zbyt wiele. Jestem dobrej myśli, zawsze staram się być optymistką. W tym wypadku jednak modlę się, żeby nie było wzrostu wagi. Będę naprawdę szczęśliwa, jeśli będzie się minimalnie wahać koło 55 kg. Już nie mówiąc jak ogromnie bym się cieszyła, jeśli by jeszcze trochę spadła.
Jednak patrząc na progres w lustrze (albo raczej wizualny jego brak), mój niepokój wzrasta. Nie jest na szczęście tak obsesyjny, jak dwa miesiące temu. Nie dręczą mnie już koszmary. To oznacza, że mój stan psychiczny jest w normie.

Bilanse z ostatnich dni;

Wtorek (18.03.14):
- chleb razowy z plasterkiem sera (100 kcal)
- jogurt naturalny z suszonymi śliwkami (210 kcal)
- jogurt pitny śliwkowy, chleb razowy (260 kcal)
- mała miseczka rosołu  (80 kcal)
- dwa ciastka owsiane, kostka czekolady gorzkiej (125 kcal)
Razem: 665 kcal

Środa (19.03.14):
- jajecznica, dwie kromki chleba razowego (190 kcal)
- banan (80 kcal)
- dwie kromki chleba razowego z masłem orzechowym (140 kcal)
- jabłko (60 kcal)
- zupa pomidorowa (350 kcal)
- ciastko owsiane (50 kcal)
Razem: 880 kcal

Czwartek (20.03.14):
- jajecznica z kromką chleba pszennego (170 kcal)
- banan (80 kcal)
- łosoś, kapusta kiszona, buraki, ziemniak (300 kcal)
- owoce leśne, trochę maślanki naturalnej (150 kcal)
Razem: 700 kcal

Piątek (dzisiaj):
- dwie kromki chleba razowego, plasterek sera, jajecznica, ogórek świeży (230 kcal)
- trochę zupy pomidorowej, kawałek łososia, warzywka na parze (300 kcal)
- kostka czekolady gorzkiej z solą morską (50 kcal)
- sorbet z jednego banana i owoców leśnych (150 kcal)
Razem: 730 kcal 

W ciągu tego wolnego, które będzie trwało do czwartku, postaram się popracować nad swoją kondycją fizyczną, wrócić do ćwiczeń. Bardzo produktywnie wykorzystać ten czas. Dać z siebie wszystko. 



poniedziałek, 17 marca 2014

Zapach margerytek

Skończyły się moje zapasy energii na chodzenie do szkoły. Pasuję. Dosłownie. Jutro nigdzie nie idę. Załamał mnie też trochę dzisiejszy bilans. Nawet nie pod względem kalorycznym (nie jest tak źle). Ale myślałam, że rozerwie mi żołądek po tym co zjadłam. Za dużo na raz, za słodko na raz, za duży wysiłek dla mojego żołądka w tak krótkim czasie i tak nagle. Och ja głupia, co za błędy. 

Znowu wszystko dokładnie zaplanowałam. Skorzystam z okazji, że nie idę jutro do szkoły. Z rana od razu po śniadaniu półtora godziny jazdy na rowerku. Poza tym robię sobie dzień przeczyszczający. Do śniadania szklaneczka senesu (tak, wiem, ostatnio naprawdę go nadużywam), a na samo śniadanie jogurt z suszonymi śliwkami. Na obiad jogurt albo kefir. Na kolację też jogurt. W sumie jakieś czterysta kalorii. Wymarzę resztki moich wyrzutów sumienia, odpocznę i poświęcę trochę czasu swojemu ciału robiąc trochę większy wysiłek fizyczny. Wyśpię się. Znajdę czas dla siebie. Nareszcie. 

Bilans:

- bułka pszenna z plasterkiem sera, pomidorem i łyżeczką miodu (310 kcal)
- biała rzodkiew (20 kcal)
- krem z pory z mięsem z kurczaka (300 kcal)
- ciasto, babeczka z owocami, ciastka owsiane, ciasto (300 kcal+)
Razem: 930 kcal+

Czemu +? Bo sama w zadzie nie wiem ile to miało kalorii. Ciężko mi policzyć. Wszystko było z piekarni. Teoretycznie nie było tego aż tak wiele. Wiem tylko tyle, że na pewno było to więcej niż 300 kcal i mniej niż 500. Bilans normalnego człowieka? Nie sądzę. Z jednej strony zbyt niski, z drugiej - zbyt przesłodzony. Nadal do ideału mi daleko. Nawet jeśli brać za ideał dwie opcje; niskiego i bardzo skrupulatnego, obliczonego według diety bilansu/ zdrowego, ale wysokoenergetycznego i normalnego bilansu. I teraz weź tu się zatrzymaj gdzieś po środku. Ten dzień to totalna porażka. Początek był piękny. Potem - szkoda słów. Na szczęście to tylko ten jeden raz. Mimo to ostatnio za dużo sobie pozwalam. Wcale mnie specjalnie nie ciągnie do słodyczy. Ale zawsze coś. Zgadzam się tylko po to, żeby realia nie wytrąciły mnie z życia towarzyskiego. Zawsze znajdą się jakieś wymówki; a to Amerykanie przyjechali - nażryj się do woli wieczorami, dwa dni to przecież nic takiego, potem urodziny babci - przecież trzeba celebrować, kochana babcia ma urodziny tylko raz do roku. Już się boję co będzie następne. Tylko jednego jestem pewna - następnym razem zastąpię to wszystko czymś zdrowszym niż słodkości i nachos. 

Kupiłam dziś przy okazji z babcią w piekarni pół bochenka chleba razowego ze słonecznikiem. Raczej mi się nie uda (a nawet jeśli bym próbowała, to robiłabym to z niechęcią i bólem serca) wykręcić od zjedzenia kromeczki na śniadanie. Oficjalnie wracam do jedzenia chleba. Ciemnego. Wizja ponownego przyzwyczajenia się do białego za bardzo mnie przeraża, bo pamiętam jak bardzo trudno było mi z niego zrezygnować. Uwielbiam delektować się myślą, że już nie sprawia mi przyjemności jedzenie tej gąbki. 

Macie rację, nie powinnam tyle o tym myśleć. Miesiączka sam przyjdzie. To naturalne, że opóźnia mi się teraz cykl, skoro jestem na takiej ubogiej diecie. Dziękuję za Wasze rady, z pewnością mi się przydadzą. Już przy najbliższej okazji poproszę babcię, żeby kupiła mi orzechy. Siemię lniane mamy, a rybka jest zapowiedziana na obiad w ciągu kilku najbliższych dni. Próbowałam się faszerować jajkami, bo kiedyś spowodowało to prawdziwa eksplozję hormonalną, ale teraz póki co - nie pomaga. Na taki problem pomogłyby w krótkim czasie chyba jedynie te wszystkie kurczaki z fast foodów. Ale jak wiecie nie jest to ani zdrowe, ani znośne (przynajmniej dla mnie). Dlatego uzbroję się w cierpliwość i będę faszerować się zdrowymi tłuszczami, tak jak mówicie.
Kiedy już zaopatrzę się w te składniki, na pewno zafunduję sobie takie zdrowe śniadanie jak zaproponowałam nasza kochana Iza. Dziękuję Ci za tą radę, mam nadzieję, że to coś pomoże. 

Tak już na marginesie wspomnę, że mojej kochanej babci wyprawiłam cudne urodziny. Widziałam, że była szczęśliwa, dopilnowałam wszystkiego. Umyłam naczynia, posprzątałam kuchnię, przygotowałam ciasta i stół. Po szkole wstąpiłam do kwiaciarni i kupiłam białe margerytki, które moja babcia uwielbia. Jestem z siebie taka zadowolona! I ciesze się, że mogłam jej sprawić tym tyle radości. 



niedziela, 16 marca 2014

Półmartwa

Moje pół życie bywa jednocześnie męczące i ciekawe. Czuję się jakbym była pół obecna. Wszędzie. Na blogu, w szkole, w domu, we śnie. To dziwne uczucie. I staje się coraz bardziej odczuwalne z upływem czasu.

Zważyłam się dziś rano. Wciąż waga taka sama. Może to i lepiej. To znaczy, z pewnością jest to dobrze, zwłaszcza, że znów urosłam centymetr i moje BMI znacząco zmalało. Bilanse powoli idą w górę. W tym tygodniu chcę je podciągnąć do 750-1000 kalorii dziennie.

Okres jeszcze mi się nie pojawił. Trochę się boję. Kiedyś na pewno wróci. Już powoli moje bilanse wracają do normy, wiec może nawet już niebawem. Zdaje sobie sprawę, że jest to bardzo niebezpieczne. Ale za bardzo mi zależało. A teraz już nawet sama się o siebie boję. Czuję się tak niekobieco bez miesiączki. Dziwnie, obco. Czuję niepokój. Chcę, żeby wróciła. Macie jakieś rady? Nie chcę o tym nikomu mówić. To byłoby jak samobójstwo.

Bilans:

- jajko sadzone (93 kcal)
- jabłko (60 kcal)
- banan (80 kcal)
- kawałek indyka z ryżem i sosem słodko-kwaśnym (300 kcal)
- dwa kiwi (80 kcal)
- jogurt naturalny (100 kcal)
Razem: 713 kcal

Mam już ułożony plan na jutro. Moja babcia ma urodziny. Musze kupić jakieś kwiatki. Już wiem, że na pewno zjem jutro kawałek ciasta (na szczęście w miarę dietetycznego, bo z galaretka i owocami). Wszystko jest dokładnie obliczone. Kiedy sobie planuję dzień, idzie mi o wiele łatwiej. To dobry znak, więc jestem pozytywnej myśli.

Znowu. Chciałam Was odwiedzić na dłużej. Skończyło się na tym, że przeczytałam Wasze posty i stwierdziłam, że zostało mi (znowu) strasznie mało czasu, żeby cokolwiek zrobić. Ledwo zdążyłam skończyć lekturę do szkoły, a już muszę iść spać. Życie naprawdę bywa męczące, każdy z nas coś o tym wie. W przyszłym tygodniu mam rekolekcję, mam zamiar zostać w domu i zrobić trzydniową przerwę od życia. Mam nadzieję, że mój cudny plan się powiedzie. 
Trzymajcie się, Słoneczka. xoxo



sobota, 15 marca 2014

Nie oglądając się za siebie

Nie napisałam wczoraj. Znowu późno wróciłam. Czekałam na autobus chyba z pół godziny. Myślałam, że mi pęcherz rozerwie. Ostatecznie jakimś cudem dotarłam do domu po dwudziestej pierwszej. Pożegnaliśmy się z Amerykanami. Ogólnie było bardzo ciekawie. Genialnie się bawiliśmy, zrobiliśmy dużo zdjęć. Dużo osób płakało. Czuję się w takich momentach jak bezuczuciowa decha. Serio, nie wiem czemu oni płakali. To znaczy, wiadomo, parę osób rozumiałam, bo związali się z nimi, no ale reszta prawie słowa z nimi nie zamieniła, a i tak chodzili obsmarkani z czerwonymi oczami. Chyba płakali tylko na pokaz.

Rozmawiałam też wczoraj z koleżanką, która wie trochę o modelingu. Opowiedziała mi wszystko po kolei. Dobrze wiedzieć o tych wszystkich rzeczach. W sumie to mam duże szanse. Znalazłam już około dziesięć agencji, do których będę wysyłać zdjęcia za jakiś czas. Najpierw trochę zrzucę z talii i bioder, no i przede wszystkim porozmawiam z mamą. To znaczy, na poważnie, bo już wcześniej z nią o tym rozmawiałam. Ale nie tak na serio, bo był to raczej pomysł na przyszłość. Podeszła do tego optymistycznie, tak samo reszta rodziny. Więc chyba mogę liczyć na ich wsparcie.

Wzięłam się dziś za siebie. Chyba cztery godziny siedziałam w wannie. Czuję się czyta jak łza. Może nawet będę dzięki temu ważyć jutro troszkę mniej (złudna nadzieja, nie śmiejcie się ze mnie). Wypiłam już senes. Jedną torebkę, bo wczoraj były dwie. Bilans dzisiaj też mam wiele mniejszy niż wczoraj (bo wczoraj znowu troszeczkę zawaliłam). I po raz pierwszy nie zjadłam obiadu. Nie oczekuję zbyt wiele po tym tygodniu. Przyznaję, że wyszłam sporo poza limit (dobrze, że byłam na tyle rozsądna i wcześniej obniżyłam bilanse. W ten sposób zostało mi prawie tysiąc kalorii w nadwyżce. Którą i tak prawie całą z resztą wykorzystałam w tym tygodniu).

Przez to, że wracałam do domu o tak późnej porze, przez trzy dni nie jeździłam na rowerku. Przynajmniej w czwartek miałam niezły wycisk na wf-ie. Do dziś mnie nogi bolą. Dużo tez wytańczyłam w czwartek i piątek na texańskim wieczorze. To naprawdę było coś, zważając na moją bardzo dobrą kondycje.

Jeszcze jedna bardzo pozytywna rzecz. Zmierzyłam się dzisiaj. Urosłam kolejny centymetr! Przez miesiąc. Cieszyłam się jak dziecko, kiedy się dowiedziałam, że mam 171 cm.

Bilans z wczoraj (14.03.14)

- twaróg (80 kcal)
- pomidor, banan i plasterek szynki (120 kcal)
- trochę texańskiego jedzenia (200 kcal)
- zupa ogórkowa (300 kcal)
- dwie kostki czekolady gorzkiej (50 kcal)
Razem: 750 kcal

Bilans dzisiejszy:

- jogurt pitny (200 kcal)
- banan (80 kcal)
- kromka chleba razowego (60 kcal)
- owsianka na wodzie z suszonymi śliwkami (100 kcal)
Razem: 440 kcal

Jeszcze raz, nie wiem już po raz który w tym tygodniu, chciałabym Was przeprosić za moją pół obecność. Jestem z Wami i czytam Wasze posty. Totalny brak czasu nie pozwala mi na więcej. Ten dzień zleciał mi jak pstryknięcie palcami. Zostało mi już tylko jutro a czeka na mnie fizyka, lektura z polskiego, wypracowanie do napisania, matematyka i masa prac domowych. Obiecuję, że jutro do Was wpadnę na dłużej.



czwartek, 13 marca 2014

W rytmie country

Amerykański czwartek upłynął mi w tempie ekspresowym. Zapamiętam ten dzień na bardzo, bardzo długo. A najlepiej na zawsze. Było po prostu genialnie, cudownie, niewyobrażalnie! Nasi kochani Texańczycy nauczyli nas kilku nowych tańców, przygotowali wspaniałe jedzenie i naprawdę genialnie spędzili z nami czas (albo raczej my z nimi, albo jedno i drugie). Został nam jeszcze jeden dzień. Jutrzejszy. Ostatni amerykański dzień, ostatni texański wieczór. Trzeba będzie się pożegnać niestety. Już za nimi tęsknię. Na dodatek w celebrowaniu dzisiejszego wieczoru dopisywała nam wspaniała pogoda.

Na szybko wstawię swój bilans i idę spać, bo jestem padnięta (tak, po raz kolejny).

Bilans:

- twarożek ze szczypiorkiem (50 kcal)
- pół pomarańczy i pół jabłka (70 kcal)
- plasterek szynki (20 kcal)
- dwa pomidory (40 kcal)
- zupa grzybowa z mięsem z kurczaka (250 kcal)
- troszeczkę truskawek i banan (120 kcal)
- dużo texańskich przysmaków (~350 kcal)
Razem: 900 kcal

No tak, znowu przekroczyłam bilans. Z resztą jest o to jeden z największych, które ostatnio miałam. Ale to nic, bo znowu bardzo dużo ruchu miałam. Wszystko zapewne wytańczyłam. Miałam dziś też dwie godziny wycieńczającego wf-u. Wszystko spalone. Nie żałuję. I się z tego cieszę. Bardzo się cieszę, że nie jestem motylkiem i że nie mam wyrzutów sumienia za każdym razem, kiedy zjem chociażby jednego cukierka. Miałam takie momenty w czasie odchudzania, kiedy miałam takie właśnie podejście i nie czułam się z tym genialnie. Teraz jest idealnie. Wszystko wypośrodkowałam.

Bardzo cieplutko dziękuję Wam za wszystkie komentarze. Zarówno te pod poprzednim postem, jak i wszystkimi innymi. Dziękuję za Wasze wsparcie i ciepłe słowa. Naprawdę to doceniam i jak tylko znajdę trochę czasu w weekend, to i Was odwiedzę.
Trzymajcie się, chudzinki. xoxo



środa, 12 marca 2014

Nutka optymizmu

Jak już wcześniej wspominałam; środa jest zdecydowanie moim słabym dniem tygodnia. Nie, żeby było dziś tragicznie, źle też nie jest. Jednak dniem idealnym bym tego nie nazwała. Po obiedzie wszystko miało być 'cacy'. No ale jak to zwykle w środy bywa, zauważyłam świeżo ugotowaną zupę grzybową. Co zrobiłam? Zjadłam obiad i prosto z gara wypiłam kilka chochel. Nawet nie chcę tego wliczać do bilansu mimo wszystko.. Zrekompensowałam to sobie 35 minutami (tym samym -260 kcal mniej) jazdy na rowerku stacjonarnym (tym razem bez przerwy).

Z ulgą stwierdzam, że poprawa algebry poszła mi jak z płatka. Do tego miałam farta. Prawdziwego, rzadko spotykanego farta. Bo dostałam identyczny test na poprawie, jaki pisałam w klasie i jeszcze miałam zdjęcia na telefonie. Każde zadanie z tego testu przebiłam kilka razy wczoraj wieczorem. Lepiej być nie może, szósteczka murowana.
Mieliśmy dziś aż trzy godziny z Teksańczykami. Było genialnie, opowiadali nam jak wygląda kościół w Ameryce, system szkolnictwa, codzienne potrawy itd. Pewnie nie zdziwi Was, jeśli powiem, że wszystko co Amerykańskie jest smażone, albo jeśli nie jest - zawsze może być. Więc stereotyp o mani niezdrowego amerykańskiego jedzenia wcale nie jest mitem. Coś czuję, że jutro sama się o tym przekonam na własnej skórze.
Od kiedy ci mili goście pokazali się u nas w szkole, nieustannie myślę o Ameryce, o tym, jakiego mieli farta, że się tam urodzili. Po prostu w głębi serca kipię z zazdrości. Zawsze chciałam pojechać do Ameryki, do Kalifornii, do Nowego Yorku. A oni tak sobie po prostu mówią '[...] No, urodziłam się w Los Angeles, ale w wieku ośmiu lat przeprowadziłam się do Texasu [...]'. Ponoć oni mają identyczne odczucia, kiedy my mówimy w ten sposób o Egipcie, albo Grecji.
W każdym razie naprawdę mam dużo zapału do nauki. Będę się uczyła angielskiego tak długo, aż będzie on perfekcyjny. W drugiej klasie liceum chcę iść na CAE. Musze się do tego czasu wyrobić. To najlepszy czas na zdawanie takich egzaminów, bo jeśli chciałoby się iść na uczelnię w Ameryce, to w trzeciej klasie trzeba składać papiery, a razem z nimi świadectwo z wynikami dodatkowych testów upoważniających do dostania wizy studenckiej.

Bilans:

- twaróg z dżemem (80 kcal)
- jabłko (70 kcal)
- wafelek ryżowy z dwoma plasterkami szynki (80 kcal)
- kilka koktajlówek (15 kcal)
- makaron ryżowy z mięsem i ananasem (350 kcal)
Razem: 595 kcal


Dzisiejszy bilans zamieniam miejscami z bilansem z piątku. Wtedy mam zamiar wszystko nadrobić. Cóż, może nie idzie wszystko po mojej myśli, ale mam nadzieję, że pojutrze już będzie lepiej (jeśli nie jutro). Nie mówiłam wcześniej, ale zachomikowałam dodatkowe 900 kalorii właśnie na taki wypadek jak dzisiejszy. Na szczęście ta zupka grzybowa pewnie wiele nie miała, ale nie chcę już tego liczyć, bo zepsuję sobie całkowicie motywację i humor.



wtorek, 11 marca 2014

Stopniowy powrót do formy

Dzisiejszy dzień spędziłam bardzo aktywnie w miarę możliwości. Jestem z siebie zadowolona. Na wf-ie mieliśmy dzisiaj godzinę siłowni i godzinę fitnessu. Całą pierwszą lekcję się rozciągałam i ćwiczyłam mięśnie. Potem pół godziny jeździłam na rowerku stacjonarnym. Ogólnie z początku nastawiałam się na 10 minut, potem przerwę i kolejne 10. Ale jakoś tam stwierdziłam 'Ach, zrobię te 15 minut, poczuję się lepiej. Zawsze coś.' Po piętnastu minutach stwierdziłam, że dobiję do dwudziestki. następnie pomyślałam sobie, ze jak już się rozkręciłam, to kolejne pięć minut mi nie zaszkodzi. Na pięciu minutach się nie skończyło, bo 25 nie wydawało mi się na tyle pełną i okrągła liczbą, żeby na niej zaprzestać. W ten sposób równe pół godziny przejeździłam na rowerku stacjonarnym. I jestem z siebie bardzo zadowolona, zważając na moje początkowe plany. Jakby dodać do tego jeszcze te 20 minut w drodze do szkoły i z powrotem to w sumie wyszłoby 50 minut. Czyli -370 kcal na dziś zaliczone plus -150 za stretching na pierwszej godzinie. Może jeszcze coś dzisiaj zaliczę. Wczoraj po wstawieniu posta wyjeździłam jeszcze 15 minut. W najbliższej przyszłości to chyba będzie mój mały nałóg. Liczę, że pomoże mi on w drodze do sukcesu. 

Z jedzeniem też u mnie lepiej. Jeśli lepiej można nazwać jedzenie stu/dwustu kalorii więcej. No cóż, z pewnością jest to zdrowsza droga do schudnięcia. Obmyśliłam też sobie tygodniowy cykl naprzemienny w trosce o swój metabolizm. 
Plan na najbliższe dni:
środa: 700 kcal
czwartek: 500 kcal
piątek: 600 kcal
sobota: 450 kcal
W razie problemów mogę w sumie sobie zamienić np. środę z czwartkiem. Właśnie mam dylemat co do tych dwóch dni. Zobaczę jak mi jutro pójdzie z bilansem, bo środa to mój słaby punkt tygodnia. A czwartek nie zapowiada się mało-kalorycznie. 

Przyjechali do nas do szkoły Amerykanie prosto z Texasu. Będą u nas tydzień. Są bardzo przyjaźnie nastawieni i otwarci na nowe znajomości, genialnie się z nimi rozmawia. Właśnie w czwartek organizują w swoim miejscu pobytu texański wieczór. Dlatego mam problem czy nie zamienić tych dwóch bilansów miejscami. Dokładnie mówiąc, na pewno pojawią się tam różne amerykańskie przysmaki, które przywieźli specjalnie dla nas. My tez mamy przynieść coś polskiego. Zamierzam kupić Ptasie Mleczko i pierniczki. Jestem ciekawa jak im będą smakować i czy kiedykolwiek je jedli. Zastanawiam się też, co oni dla nas będą mieli. 

Bilans:

- jogobella (120 kcal)
- jabłko i pomarańcza (150 kcal)
- makaron ryżowy z mięsem z kurczaka i ananasem (350 kcal)
- pół jogurtu naturalnego z truskawkami, kostka czekolady (65 kcal)
Razem: 685 kcal

Jak pewnie zauważyłyście od tego tygodnia wróciłam do małego drugiego śniadania. Lepiej się czuję, kiedy jednak je jem. Już zaczynałam słabiej się czuć w szkole. Wiecie, marki przed oczami, 'waciane' nogi i tego typu rzeczy. Jutro mam taki zamiar, żeby wziąć na to drugie śniadanie wafelek ryżowy z plasterkiem szynki i dwa pomidory. Zawsze jakaś odmiana, dawno nie brałam warzywek do szkoły. Jak moja babcia w końcu zaopatrzy lodówkę w rzodkiewkę białą to na pewno też znajdzie się na liście w drugich śniadaniach.

Swoją drogą, jutro poprawiam sprawdzian z algebry (co oznacza, że siedzę jutro dziesięć godzin w szkole); życzcie mi powodzenia~